Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ben Salisbury, Geoff Barrow

Annihilation

(2018)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 19-09-2018 r.

Stworzenie ambitnego filmu s-f nie należy do najłatwiejszych zadań w dzisiejszym, skomercjalizowanym świecie. Ekonomiści największych wytwórni liczą się z każdym centem. A w przypadku, gdy ma się na koncie serię finansowych klap, tym uważniej powinno się stąpać, dając przyzwolenia na realizację śmiałych pomysłów. Jednym z takowych była próba ekranizacji dosyć nietypowej powieści Jeffa VanderMeera, Annihiliation. Opowiadała ona o grupce kobiet, które w celach naukowych wkraczają do odizolowanej Strefy X, by poznać naturę tajemniczej obcej siły emanującej z tego obszaru. Sęk w tym, że nikt, kto przekroczył barierę rzeczonego obszaru nie zdołał powrócić. Nikt poza mężem Leny, który swoją wyprawę przypłacił zapaścią fizyczną i psychiczną. Odpowiedzi na stale piętrzące się pytania są na wyciągnięcie ręki – w latarni morskiej, gdzie kieruje się naukowa wyprawa. Tylko jak dojść do tego miejsca, skoro dziwne zjawisko zaczyna ingerować w ciała i umysły ekspedycji? Finał tego widowiska nie jest może zaskakujący, ale ponad jakimikolwiek zwrotami akcji, twórców tego dzieła zdają się trapić inne kwestie. Takie, jak piękno i kruchość życia, genetyka i wszelkie możliwe czynniki wpływające na jej aberracje. Oglądanie dziwacznych wizji, przyprawiających miejscami o gęsią skórkę jest z jednej strony fascynujące. Z drugiej natomiast stręczy odbiorcę specyficzną, rozmijającą się ze współczesną estetyką, sferą wizualną. Rozmazany, przepalony obraz z budżetowymi efektami specjalnymi, to zdecydowanie najbardziej problematyczne elementy tego fajnego w gruncie rzeczy filmu. Zresztą kwestia ta poróżniła producenta filmu (obstającego za wiją reżysera) z decydentami studia. W wyniku tego impasu zdecydowano się przenieść dystrybucję zagraniczną filmu na platformę Netflixa. Ale czy ze szkodą dla samej produkcji? Myślę, że nie. Takie obrazy mają w zwyczaju szybko znikać z afiszów kinowych, a platforma internetowa zapewniła mu szerszy i trwalszy dostęp do potencjalnych odbiorców.

Tak naprawdę to najlepszą reklamą było nazwisko stojącego za kamerą Alexa Garlanda. Autor wielu wspaniałych scenariuszów, kilka lat temu zadebiutował w autorskim projekcie, Ex Machina i od razu przykuł uwagę krytyków i uczestników festiwalów filmowych na całym świecie. Wraz z nim na świeczniku pojawiło się również dwóch brytyjskich muzyków: Ben Salisbury i Geoff Barrow. Jeżeli te nazwiska niewiele nam mówią, to nic dziwnego. Machiną niejako zadebiutowali na rynku soundtrackowym, ale nie zrobili tego w sposób jakkolwiek spektakularny. Ścieżka dźwiękowa do filmu Garlanda, zupełnie jak obraz, odarta była z wykonawczej polichromatyki. Skoncentrowana na sound designerskich, ambientowych formach, sprawdziła się jako muzyczne tło dla specyficznego widowiska Anglika. Wejście w jego kolejny filmowy projekt nie wymagało od duetu kompozytorskiego znaczącej rewolucji podejścia do swojego warsztatu. Mimo tego pewne kosmetyczne zmiany zostały dokonane.

Tym razem przestrzeń muzyczna podzielona została na dwa ścierające się ze sobą fronty – akustycznego, gitarowego grania oraz elektronicznych tekstur. Założenie już u podstaw wydawało się słuszne, wszak to właśnie relacje między bohaterkami, ich stany emocjonalne oraz zaduma nad mutującą przyrodą w Strefie X dają sporo przestrzeni do zabawy solowymi, organicznymi formami muzycznego wyrazu. Przypadek Anihilacji pokazuje, że nawet i ta kwestia może zejść na dalszy plan w obliczu chęci skupienia się na budowaniu specyficznego klimatu i nawarstwianiu napięcia. I tutaj przechodzimy do tego, w czym brytyjski duet czuje się najlepiej. Do elektroniki, która będzie kością niezgody między soundtrackowymi sonorystami, a estetami poszukującymi w muzyce jakiejś zwartej treści oraz emocji. Na takowe nie mamy co liczyć. Sfera emocjonalna i szeroko pojęta dramaturgia, to elementy, które zupełnie ignorowane są przez Salisbury’ego i Barrowa. Żyjąc w świecie eksperymentatorów takich, jak Trent Reznor, skupiają się głównie na tworzeniu zamkniętego hermetycznie, muzycznego świata, który utożsamiałby się ze sferą wizualną dzieła. Unikając przy tym jakiejkolwiek narracji, sound designerski twór, ocierający się o muzykę dronową, funkcjonuje w obrazie Garlanda nie na zasadzie symbiozy – budowania wzajemnych relacji między sferą wizualną, a audytywną – ale w pasożytniczym wysysaniu z niego pewnej mocy sprawczej.


O ile więc większość seansu upłynie nam w atmosferze zupełnej obojętności względem schowanej w tło ścieżki dźwiękowej, o tyle finalny akt widowiska zdaje się oddawać pewną przestrzeń ilustracji muzycznej. Eksperymenty z natrętną, wymykającą się jakiejkolwiek harmonii, melodyką, oraz kontrapunktującymi z nią partiami wokalnymi możne przypominać podobne eksperymenty, jakie Johann Johannsson dokonywał przy Arrival. Natomiast wciskanie w te struktury solowych partii smyczkowych zdradzą zafascynowanie twórczością Clinta Mansella – równie biegle posługującego się elektronicznymi formami wyrazu. Panuje więc ogólne przeświadczenie, że cała oprawa muzyczna do Anihilacji, to wypadkowa zarówno własnych doświadczeń dwójki kompozytorów, jaki panujących aktualnie trendów wśród awangardowych twórców. Faktem jest, że kompozycja brytyjskiego duetu do najbardziej spektakularnych w gatunku nie należy. Od strony funkcjonalnej również pozostawia wiele do życzenia. A w kwestii estetycznej?

Żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie polecam sięgnięcie po godzinny album soundtrackwoy wydany nakładem Lakeshore Records. Wielu odważnych próbowało, ale mało który z nich wyszedł z tego doświadczenia obronną ręką. I mniejszy błąd popełnił ten, kto zabierał się za regularną edycję albumu. Sięgając po 80-minutowy „Deluxe” szanse na dotrwanie do końca są bliskie zeru. Gdzie szukać przyczyn takowego stanu rzeczy? W apatycznej, mało absorbującej muzycznej treści? Na pewno tak. Pozbawioną tematycznym idiomów ścieżkę dźwiękową trudno utożsamiać z muzyką w klasycznym tego słowa rozumieniu. Bardziej z sound designerskim projektem, którego słuchanie w domowym zaciszu wiąże się z pewną dozą wyrzeczeń. Nie bez winy pozostaje tutaj również konstrukcja albumu, która skutecznie odwleka w czasie najciekawsze fragmenty. Pedantyczne trzymanie się filmowej chronologii już na wstępie popycha odbiorcę w ciasne objęcia nudy i rozczarowania. Okazjonalnie objawiające się gitarowe solówki tylko potęgują wrażenie emocjonalnej pustki ziejącej z tego mrocznego, dusznego albumu. Dopiero wejście bohaterek w Strefę X i późniejsze doświadczenia z przyrodniczymi aberracjami uwalniają pewną dozę eksperymentatorskiej śmiałości, objawianej się zagęszczeniem faktury i podkręceniem tempa. Nie oczekujmy pod tym względem wielkich szaleństw. Chwile grozy wieńczone akcją nie zajmują dużo przestrzeni. I kiedy już wydaje się, że nic ciekawego nie może nas spotkać w tej manufakturze dźwięku, przed nami wyrasta największy highlight kompozycji – dwunastominutowy The Alien. Spoiler jakim rzuca ten tytuł pozostawię bez komentarza, ale treść utworu jest jak najbardziej warta uwagi. Nie tylko przez wzgląd na konstrukcję łączącą w ciekawy sposób świat elektroniki i akustyki. Także na płaszczyźnie dramaturgicznej zaczyna się tu cokolwiek dziać. I może się to wydać śmieszne, biorąc pod uwagę, że mówimy o elektronicznych eksperymentach, ale sposób modulacji tych oscylatorów nakładanych na wokale budzi w odbiorcy (po raz pierwszy podczas słuchania tego albumu) zbiór określonych emocji. Lęk przed nieznanym ustępujący miejsca zadumie, ocierającej się o pewnego rodzaju religijne doświadczenie. W końcu gniew i wzburzenie prowadzące do kolejnych fal strachu w kończącym widowisko, tytułowym Annihilation. Ot kilka prostych rozwiązań, które zaowocowały jednym z ciekawszych utworów w dorobku tych kompozytorów.

Szkoda że tego samego nie można powiedzieć o całej ścieżce dźwiękowej. Słuchając jej odnosiłem wrażenie, że w przytłaczającej większości jest ona produktem zupełnie zbędnym. Zarówno film, jak i album soundtrackowy mógłby sobie spokojnie poradzić bez co najmniej półgodzinnego zestawu apatycznych, snujących się tekstur. Gdyby podejść zdroworozsądkowo do rzeczonego materiału i stworzyć na jego podstawie 35-miuntowe słuchowisko, kto wie, czy nie otarło by się ono o jakiś gatunkowy majstersztyk. Byłoby to karkołomne zadanie, ale z pożytkiem dla statystycznego odbiorcy. Nie zmienia to faktu, że muzyka, jako koncepcyjne i wykonawcze dzieło, delikatnie mówiąc nie powala.


Najnowsze recenzje

Komentarze