Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Lorne Balfe

Pacific Rim: Uprising (Pacific Rim: Rebelia)

(2018)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 30-05-2018 r.

Pacific Rim: Rebelia to idealny przykład koncertowego zmarnowania potencjału drzemiącego w dobrze prosperującej serii. Stojący za kamerą Steven S. DeKnight chyba nie do końca wiedział w jaką stronę pchnąć całe to przedsięwzięcie, bo poza dopieszczonymi wizualiami kiksuje praktycznie wszystko. Scenariusz Guillermo del Toro wydaje się pisany na kolanie, a budowana na kliszach intryga, która prowadzi do ponownego pojawienia się gigantycznych Kaiju jest do bólu przewidywalna. Oglądając to wszystko można odnieść wrażenie, że twórcy pozazdrościli Michaelowi Bayowi sukcesów związanych z jego serią Transformers. Rzucono więc na te mroczne kadry nieco światła i pastelowych barw, a sposób realizacji scen akcji okraszono teledyskowyą manierą montażu. Podstępny trick mający przyciągnąć jak największe grono odbiorców okazał się daremny w skutkach. Już na etapie promocji popełniono wiele błędów lansując ten film jako jedną wielką batalię przypominającą nie tyle dzieła Baya, co pojedynki zordów z serialu Power Rangers. I takie też wrażenie pozostawia po sobie filmowy seans. Widowisko niebezpiecznie balansujące na granicy kiczu.

O pewnego rodzaju kiczu możemy również mówić w kontekście ścieżki dźwiękowej. Tworzona za przysłowiowe pięć dwunasta, nie jest produktem najwyższych lotów. W zasadzie trudno się o nim wypowiadać nawet w kategoriach średniej półki. A wszystko to mogło wyglądać zupełnie inaczej. Zanim bowiem na stanowisko kompozytorskie zatrudniony został Lorne Balfe, nad muzyką pracował John Paesano, który, co ciekawe, na jesieni 2017 roku zdążył już napisać całość partytury i nagrać ją w Wiedniu. Co sprawiło, że praca Paesano wylądowała w koszu? Czy były to pokazy testowe z których wynikało, że muzyka Amerykanina nie pasuje do obrazu? A może sam film DeKnighta poddany został zmianom montażowym tuż przed premierą? Na ten temat branża póki co milczy. Ale jedno jest pewne. Sięgnięcie po Lorne Balfe w większym stopniu nie przysłużyło się temu widowisku.



Zacznijmy od tego, że wychowanek Hansa Zimmera przeżywa ostatnimi czasy swoje pięć minut. Ilość projektów i ich ranga z jednej strony budzą podziw, z drugiej każą zastanowić się jakim kosztem się to wszystko odbywa. Kosztem jakości rzecz jasna. Wśród prac przełomu roku 2017/2018 próżno bowiem szukać czegoś, co nie stanowiłoby zbioru gotowych rozwiązań ilustracyjnych implementowanych na grunt muzycznej akcji. Podobne cechy przejawia ścieżka dźwiękowa do Pacific Rim Rebelia – uszyta na miarę tego filmowego potworka, absolutnie nic nie wnosząca do obrazu. A szkoda, bo przykład oprawy muzycznej do pierwszego Pacific Rim dobitnie pokazał, że nawet tak pretensjonalny projekt można całkiem fajnie umuzycznić.

Tematyka wyprowadzona przez Ramina Djawadiego bynajmniej nie zainteresowała szkockiego kompozytora. Abstrahując od remiksu Go Big Or Go Extinct, jaki na potrzeby Rebelii poczynił Patrick Stump, oryginalna ścieżka dźwiękowa Balfego nie wraca do tego motywu W zamian za to proponuje coś innego – pięcionutową melodię skonstruowaną w formie elegii. Przyznam, że początkowo miałem z nią niemały problem. Z jednej strony nie można jej bowiem odmówić podniosłego tonu, słusznie odnajdującego się w wypełnionych robotami kadrach. Ale ten patos zanurzony jest głęboko w jakimś smutku, melancholii, która kojarzy mi się z podobnymi zabiegami stosowanymi przez Hansa Zimmera w ścieżce dźwiękowej do Człowieka ze stali. Nie zdziwiłbym się gdyby producenci wymusili na kompozytorze pójście w tym kierunku. I zapewne miałoby to większą rację bytu, gdyby nie fakt, że temat proponowany przez Balfe jest po prostu zbyt transparentny, mało absorbujący.

Troszkę więcej uwagi koncentruje motyw Shao Industries – korporacji zajmującej się produkcją jaegerów. Skoczna melodia jest z kolei silnie zakorzeniona w muzyce do drugiej odsłony Transformerów. Pojawił się tam wątek jednostki specjalnej NEST podejmującej walkę z Decepticonami. I właśnie temat przypisany tej formacji został przez Balfe sparafrazowany na potrzeby sequela Pacific Rim. Żeby zbytnio nie komplikować, uczył go również głównym motywem akcji, która jak to w przypadku Lorne Balfe, jest kombinacją pulsujących bitów, elektroniki i nanoszonych na nie elementów orkiestrowych. Strażnikiem odpowiedniego tempa jest cała gama perkusjonaliów oraz smyczkowe ostinanta. Nośnikiem grozy jest natomiast przeciągły sygnał potocznie zwany „horns of doom” – znak rozpoznawalny ludzi z otoczenia Hansa Zimmera. Odmieniany od wielu lat przez niezliczoną ilość gatunkowych i tematycznych przypadków, tutaj akurat łapie swój gorszy moment. W muzycznej akcji do Pacific Rim: Rebelii nie ma właściwie nic elektryzującego w takim samym stopniu, jak jej odpowiednik z pierwszej odsłony serii. Gdy dorzucimy do tego kiepski miks obnażający samplowane smyczki i dęciaki, wtedy kompozycja Lorne Balfe staje w jednym szeregu z budżetowymi, pisanymi naprędce ilustracjami. Ścieżkami dźwiękowymi, które poza filmem nie mają większej racji bytu.


Mimo wszystko na rynku pojawił się album soundtrackowy wydany nakładem Milan Records. Na wypełnionym po brzegi krążku znajdziemy nie tylko ilustrację Lorne Balfe, ale i zestaw piosenek pojawiających się w filmie DeKnighta. I od tego należałoby zacząć, a dokładniej od układu treści pozbawionego moim zdaniem większej logiki. Wciskanie hip-hopowych kawałków pomiędzy dynamiczne, miejscami mozolnie budujące atmosferę grozy, kompozycje Belfe, uważam za wielkie nieporozumienie. Nieporozumieniem jest również tak szczelne wypełnianie przestrzeni dyskowej, w sytuacji, kiedy z opublikowanego materiału można było ułożyć solidnie prezentujące się trzy kwadranse słuchowiska. O ile bowiem początek albumu wydaje się nawet interesujący, o tyle z każdą kolejną minutą poziom proponowanej rozrywki wyraźnie spada, by pod koniec krążka sięgnąć praktycznie dna. Ale po kolei…

Materiał tematyczny zostaje nam przedstawiony już w czterominutowym utworze otwierającym krążek. Tytułowe Pacific Rim Uprising czaruje chwytliwością aranżowanej melodii, prowadząc słuchacza od leniwie snujących się, lekko melancholijnych fraz, do upstrzonej elektroniką, muzycznej akcji. Niezbyt absorbującej w treści… Właściwie nawet nudnej, bo opierającej się na serii akordów zapętlonych w ramach agresywnego bitu. Bardziej emocjonalne oblicze tej melodii ukazuje elegijne Born into War. I przyznam szczerze, że w kontekście tego tematu, jak i całej ścieżki dźwiękowej chyba najlepiej wypadają takie snujące się, atmosferyczne kawałki. Niestety im dalej zagłębiać się będziemy w treść soundtracku, tym mniej ich uświadczymy. I jakby żywym tego przykładem są kolejne fragmenty atakujące słuchacza sporą porcją elektronicznej, muzycznej akcji. Balfe nie ukrywa, że zależy mu na zacieraniu granicy miedzy ilustracją mającą spełniać pewne podstawowe funkcje w filmie, a popcornową rozrywką. Czasami można odnieść wrażenie, że próbuje wejść w buty Steve’a Jablonsky’ego, który tworząc ścieżki dźwiękowe do Transformerów z przebojowością nie miał większego problemu. Niestety nie do końca mu to wychodzi, czego przykładem jest między innymi Shatterdome Arrival. Bardziej wiarygodnym, pasującym do tego modelu utworem jest Shao Industries nawiązujący do wyżej wspomnianego motywu NEST.



Nie dotarliśmy nawet do połowy albumu, a potencjał tej pracy został już praktycznie wyczerpany. To, co następuje później jest tylko sztucznym przedłużaniem słuchowiska. Owszem, zdarzają się po drodze utwory mające potencjał zwrócić uwagę odbiorcy, np. Obsidian Fury lub Get It Done ale i tu nie liczyłbym na przysłowiowe zrywanie kapci z nóg. Większość utworów akcji pisana jest na jedno kopyto, bazując na standardach pokutujących wśród wychowanków Zimmera. Dodatkową atrakcją może się okazać brzmienie samej elektroniki – stylizowanej na tą z lat 80 i 90. Słuchając tego nie można oprzeć się wrażeniu, że spora część sampli, to pozostałość po tworzonej rok wcześniej architekturze dźwiękowej do aktorskiej wersji Ghost in the Shell.

Sound designerski potworek – tak można w skrócie scharakteryzować ścieżkę dźwiękową do Pacific Rim: Uprising. Nie będę się tutaj rozpisywał o zmarnowanym potencjale, bo takowego raczej trudno wypatrywać w tak skrojonym widowisku. Ale nawet do tak mało inspirującego widowiska można było stworzyć coś bardziej „nośnego”. Idealnym tego przykładem jest twórczość Steve’a Jablonsky’ego. Choć oscyluje ona wokół średnicy gatunkowej rozrywki, to jednak dostarcza sporą porcję frajdy ze słuchania. Frajdy, której w kompozycjach Lorne Balfe ze świecą szukać.


Najnowsze recenzje

Komentarze