Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Andrew Lockington

Rampage (Rampage: Dzika furia)

(2018)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 24-05-2018 r.

Trudno wyobrazić sobie sezon letni w amerykańskiej kinematografii bez przynajmniej jednego filmu katastroficznego nastawionego na soczystą rozrywkę. W roku 2018 rozpoczęliśmy ten sezon dosyć szybko, choć już w przedbiegach dokonano małego falstartu. Film Brada Peytona, Ramapge: Dzika furia, okazał się bowiem tylko kolejną upstrzoną efektami specjalnymi opowiastką o zmutowanych zwierzętach terroryzujących wielkie miasto. Porównań do dziesiątków podobnych „monster movies” nie sposób było uniknąć… Tak samo jak rozczarowania jedną z gorszych kreacji Dwayne’a Johnsona w jego karierze. Zresztą już nawet zwiastuny dobitnie pokazywały z jakiego typu kinem będziemy mieli do czynienia. Wątek tajemniczej substancji oddziałującej na grupkę zwierząt jest tylko wymówką do pokazania wygenerowanych komputerowo, epickich pojedynków obracających centrum Chicago w ruinę. A pewnie, że pocornowa rozrywka Pytona ma prawo się podobać! Ale nie łudźmy się, że po opuszczeniu sali kinowej cokolwiek w nas pozostanie po tym doświadczeniu.

Dokładnie to samo można powiedzieć o ścieżce dźwiękowej, którą tradycyjnie dla Brada Pytona skonstruował Andrew Lockington. Historia ich wieloletniej współpracy (Podróż na tajemniczą wyspę, San Andreas) pozwalała wierzyć, że i tym razem kanadyjski kompozytor stworzy wciągającą, nienagannie rozpisaną partyturę, opatrzoną w łatwo wpadającą w ucho tematyką I otwierająca Rampage scena na stacji kosmicznej jakby utwierdzała w tym przeświadczeniu. W niespokojnych smyczkowych frazach czuć adekwatną do filmowego nastroju, atmosferę grozy, choć zdarzają się momenty, kiedy warstwa perkusyjna przygniata swoim ciężarem. Przyzwoitego wrażenia o ilustracji nie burzyła również ekspozycja, gdzie poznajemy głównych bohaterów i okoliczności w jakich zawiązuje się akcja. Uszyta na miarę filmowych kadrów ilustracja potrafi przemawiać zarówno kwiecistą symfoniką, jak i elementem etnicznym. Ale w chwili, kiedy zaczynamy obserwować skutki działania toksycznej substancji, ścieżka dźwiękowa staje się bezwładnym narzędziem w walce o utrzymanie odpowiedniego tempa filmowej akcji. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby opierana na ostinatach i perkusjonaliach, quasi-zimmerowska muzyka, potrafiła zaaferować przynajmniej łatwo wpadającą w ucho tematyką. Tymczasem z ilustracji zieje melodyczna pustka.

Nie jest tak, że Lockington nie napisał na potrzeby Rapage żadnego tematu. W partyturze dosłyszymy się ich kilku: od wizytówki małpy-albinosa począwszy, poprzez głównego bohatera i jego relacji z dr. Caldwell, a na motywie akcji skończywszy. Ale konia z rzędem każdemu, kto po zakończeniu seansu będzie w stanie bezproblemowo zanucić którąś z nich. W gruncie rzeczy największą przeszkodą do zarejestrowania sączącej się w tle muzyki będzie dźwiękowy miks, który z kompozycją Kanadyjczyka obchodzi się bezpardonowo. Nawet podniosłe momenty, gdzie przynajmniej w teorii sporo przestrzeni powinno się zostawić na muzyczne podbijanie dramaturgii są pod tym względem jakby upośledzone. Skromną (ale zawsze) rekompensatą będą napisy końcowe, gdzie temat przewodni ma w końcu szansę wybrzmieć w pełnej krasie. Ale czy i tak skrojona suita będzie miała szansę przebić się do świadomości odbiorcy? Wątpię, ponieważ takich kompozycji tworzony się od metra. Trailerowa wymowa warstwy melodycznej, podręcznikowo nanoszone orkiestracje i wykonawstwo pozbawione jakiejkolwiek bożej iskry, spychają ten produkt na szary koniec osiągnięć Andrew Lockingtona.



Z bólem serca zabierałem się więc za odsłuchiwanie albumu soundtrackowego wydanego tylko w formie cyfrowej przez WaterTower Music. Na wirtualnym krążku znalazły się łącznie 24 utwory, odbierające nam cenne 72 minuty z naszego życia. Okej, przesadzam, ponieważ wspomniany wcześniej prolog lub fragment zapoznający widza z bohaterami widowiska prezentują się całkiem okazale. Przywodząca na myśl Krwawy diament Jamesa Newtona Howarda, prowizoryczna etnika, pozwala uwierzyć, że będzie ona stałym elementem tej ilustracji. Nic bardziej mylnego. Owszem, do tych wokalnych, ciepłych fraz powrócimy jeszcze w połowie albumu i pod jego koniec, ale na tym kończy się nasza przygoda z miłą dla ucha, barwną etniką. Im bardziej zagłębiamy się w treść soundtracku, tym dobitniej przekonujemy się, że nie ma on właściwie nic ciekawego do zaoferowania. Jeżeli bowiem przez sformułowanie „ciekawe” rozumiemy wszystko, co wychodzi poza tradycyjne zabiegi ilustracyjne i zestaw rozwiązań charakterystycznych dla średnio ogarniętego „płotka” z RCP, to niestety niczego odkrywczego tu nie uświadczymy. Nawet powiewający w tle sztandar niezobowiązującej rozrywki jest tutaj szpecony przez bylejakość warstwy melodycznej. Pędząca równym tempem orkiestra przebija się niczym taran przez całe horyzonty możliwości, jakie zostawia po sobie warstwa wizualna. Zapętlona w ostinatowo-perkusyjnym transie, dobija do ostatniej stacji, jaką jest wielki finał widowiska. Intensyfikacja wrażeń odbywa się tu kosztem jeszcze większych uproszczeń w warstwie aranżacyjnej. Aż dziw bierze, że pod tym wszystkim podpisał się sam Nicholas Dodd, który w Hollywood uchodzi za jednego z najlepszych orkiestratorów. Cóż, nie każdy projekt i kompozytor pozwalają w pełni rozwinąć skrzydła.

Osobiście miałbym tutaj żal tylko i wyłącznie do Lockingtona, który po kilku obiecujących projektach dokonał gigantycznego kroku wstecz. Przypomina to troszkę sytuację z Johnem Paesano ustawicznie podporządkowującym się rynkowym trendom. Szkoda, bo z każdą kolejną, tworzoną w ten sposób ilustracją, zainteresowanie moje i wielu innych miłośników muzyki filmowej twórczością tych kompozytorów systematycznie maleje.

Najnowsze recenzje

Komentarze