Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alan Silvestri

Ready Player One

(2018)
4,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 08-04-2018 r.

Po serii filmów o tematyce społeczno-politycznej, Steven Spielberg powraca do kina rozrywkowego. I to w jakim stylu! Nie licząc mało absorbującej opowieści o przyjaznym gigancie, to właśnie Ready Player One wyrasta na długo oczekiwany „come back” do gatunkowej fantastyki w wydaniu familijnym. Nie jest to bynajmniej jego autorski projekt, ale ekranizacja bestsellerowej powieści Ernesta Cline’a. Akcja zarówno filmu, jak i jego literackiego pierwowzoru rozgrywa się w roku 2045. Świat pogrążony jest w chaosie, więc ludzie pragnący odskoczni od tej smutnej rzeczywistości coraz częściej uciekają do Oasis – wirtualnej rzeczywistości stworzonej przez ekscentrycznego wizjonera, Jamesa Hallidaya. Na łożu śmierci Halliday postanawia przekazać całą swoją spuściznę i majątek osobie, która upora się z trzema wyznaczonymi przez niego zadaniami. I w centrum wydarzeń ląduje młody chłopak, Wade Watts, który zdobywając pierwszy z poszukiwanych kluczy, skupia uwagę potężnego biznesmena, próbującego zawłaszczyć sobie tę wartą fortunę grę. Tylko z pomocą czwórki przyjaciół Wade będzie w stanie przeciwstawić się potężnemu Nolanowi Sorrento, próbując ocalić Osasis. Z jakim skutkiem? Tego chyba nie trzeba przedkładać. Ci, co mieli okazję zapoznać się z lekturą Cline’a na pewno nie będą rozczarowani filmowym odpowiednikiem. Rozczarowani nie wydają się również krytycy, którzy doceniają zabawę sferą wizualną oraz nabożną nostalgię względem popkultury lat 80. I to głównie takiej grupie odbiorców Ready Player One przypadnie do gustu. Cała reszta nowe dzieło Spielberga może potraktować jako ciekawie zrealizowaną rozrywkę, która gani zatracanie się w wirtualu, zwracając uwagę na rolę przyjaźni i miłości. Wypisz wymaluj gotowa recepta na sukces hollywoodzkiej produkcji.

Sukces ten nie miałby miejsca, gdyby nie odpowiednie zaplecze podpierające sentymentalny charakter tego filmowego dzieła. Poza licznie rozsianymi tzw. „easter eggami”, nawiązaniami do filmów, gier, komiksów, literatury… uwagę koncentruje również muzyka będąca mieszanką kultowych szlagierów sprzed lat oraz sprawnie poruszającej się po filmowych kadrach, oryginalnej oprawy muzycznej. Rola tych pierwszych wydaje się kluczowa – szczególnie w pierwszym akcie widowiska, kiedy wchodzimy w ten futurystyczny świat upstrzony retro-stylizacjami. Aczkolwiek w miarę zawiązywania się głównego wątku akcji, piosenki zdają się tracić na wartości, oddając przestrzeń do zaistnienia ilustracji muzycznej.

Wielu spodziewało się (szczególnie na wstępnym etapie prac nad Ready Player One), że na stanowisku kompozytorskim zasiądzie po raz kolejny John Williams – stały współpracownik Spielberga. Niemniej jednak na w lipcu 2017 roku świat obiegła informacja, że Williams wycofuje się z projektu na rzecz innego filmu tego reżysera – The Post. W kuluarach huczało, że Maestro może być zmęczony długotrwałą pracą nad Ostatnim Jedi i wolał po prostu odpocząć przy niezbyt czasochłonnym i wymagającym zleceniu. Jego miejsce zajął Alan Silvestri, który jak się okazało, doskonale wtopił się w filmowe realia. Nie bez odpowiednich sugestii ze strony Spielberga. Mało, że główny bohater porusza się wehikułem z kultowego filmu Zemeckisa, do którego muzykę tworzył właśnie Silvestri, to na dodatek całe to wirtualne uniwersum świetnie korespondowało z warsztatem amerykańskiego kompozytora. Ideą przewodnią było sentymentalne wejście w sposób ilustrowania i prowadzenia narracji, jaki panował w latach 80. Wyrazista tematyka, bogata symfonika i mnóstwo świetnie rozpisanej muzycznej akcji… Wszystko to zdobione być miało symboliczną, ale nawiązującą do cyfrowego świata, elektroniką. Choć w przypadku partytury Silvestriego bardziej skupiała się ona na elemencie supspensowym, aniżeli na samej akcji. Kwestia narracji również pozostawiła widza w małej rozterce. Skoro bowiem pierwsza część filmu stoi pod znakiem licznie przewijających się szlagierów muzyki popularnej, to jaką rolę w tym wszystkim pełnić miała ilustracja muzyczna? Trzeba przyznać, że dosyć marginalną, choć momenty, w jakiej się ona pojawia bardzo zyskują dzięki niebywałej sugestywności oprawy muzycznej. Nie tyczy się to tylko i wyłącznie samej struktury i daleko idącej spolegliwości filmowemu montażowi, ale i licznych „easter eggów” rozsianych w warstwie melodycznej. Nawiązania do stylistyki i tematyki Back to the Future są na porządku dziennym, ale nie brakuje również wielu innych, śmielszych nawiązań do klasyków Steinera czy Ifukube.

Partytura zyskuje na znaczeniu w drugiej połowie widowiska. Kiedy wszystkie karty zostają wyłożone na stół, a bohaterowie prowadzą gorączkowe poszukiwania trzech kluczy otwierających drogę do zawłaszczenia Oasis, to właśnie ilustracja muzyczna staje się jednym z najważniejszych elementów opowieści. Dyktuje tempo akcji, ustawia emocje, ale nie ogranicza się bynajmniej do czysto funkcjonalnych aspektów. Choć heroiczna fanfara będąca tematem przewodnim dosyć często brana jest w obroty w licznych scenach pościgów i walk, to jednak uwagę zwraca również liryka scalająca piątkę młodych bohaterów. W szczególności Wade’a z Samantą, których wątek miłosny zyskuje nawet swoją mini-wizytówkę melodyczną opartą na temacie głównym.

Ogólnie jednak można odnieść wrażenie, że baza melodyczna przemawia jednogłosem – wspomnianą wcześniej fanfarą odmienianą przez różne aranżacyjne przypadki. I w gruncie rzeczy tak jest. Poza licznymi nawiązaniami do klasyków tematycznych, Silvestri nie popisał się tutaj wielką wyobraźnią. Proponowany przez niego zestaw śmiało można porównać do dziesiątków, jeżeli nie setek analogicznych tworów skomponowanych na potrzeby podobnych gatunkowo obrazów. Brak bożej iskry rozpalającej serca melomanów dosyć łatwo przełoży się na ewentualny zapał w sięganiu po album soundtrackowy.


Takowy wydano nakładem WaterTower Music (na starym kontynencie Decca i Universal Music Polska). Na dwóch krążkach znalazło się w sumie 22 utwory, których łączny czas trwania nie przekracza 85 minut. I już na wstępie można zadać sobie pytanie o sens rozbijania tego wszystkiego na dwie płyty. Tym bardziej, że część materiału z powodzeniem można było wyrzucić lub dołączyć do wydania cyfrowego w formie bonusu. Ogrom pozostałej przestrzeni dyskowej nie zagospodarowano również piosenkami, dla których skonstruowano osobny album. Abstrahując od takiego sposobu prezentacji, trzeba przyznać, że na krążki trafiło właściwie wszystko to (a nawet więcej), co potencjalnie zainteresować mogło widza mierzącego się z obrazem Spielberga. Choć chronologia listy utworów pozostaje umowna, to jednak w całościowym ujęciu soundtrack opowiada pewną historię i ma prawo się podobać. Warto jednak zaznaczyć, że nie od razu i nie na każdym jego etapie słuchania.

Wejście w ten muzyczny świat nie odbywa się bez pewnej nutki zdziwienia. Quasi-etniczne Oasis przypominać może analogiczne twory, jakie James Horner czynił na potrzeby Avatara, a organowy motyw Bacha w kolejnym utworze działa na zasadzie komicznego kontrapunktu z obrazem. Prześlizgiwanie się pomiędzy takimi pastiszami przychodzi Silvestriemu wyjątkowo łatwo, co w dalszej części albumu będzie niezwykle przydatne, gdy wszystkie te elementy ulegną intensyfikacji. Kompozytor nie zapomina tym samym o właściwiej treści swojej muzyki, a fundamentem takowej jest wspomniany wcześniej motyw przewodni. Pierwsze, nieśmiałe aranże możemy usłyszeć w Hello, I’m James Halliday, ale to właśnie w ramach muzycznej akcji nabiera on przysłowiowych rumieńców. Jeżeli jednak z jakiegoś powodu identyfikacja tego prostego motywu dostarczać nam będzie trudności, to pod koniec soundtracku znajdziemy siermiężnie rozpisaną, dwuminutową suitę Main Title.

Warto jednak nadstawić ucha, aby docenić konstrukcję i melodykę muzycznej akcji. Jest ona bowiem jednym z najbardziej okazałych monolitów, jakie na przestrzeni ostatniej dekady stworzył Alan Silvestri. Oczywiście daleko jej do highlightów z lat 80., czy 90., ale poszukiwacze muzycznej przygody rozpisanej w klasycznym, orkiestrowym stylu, powinni być ukontentowani. Pierwszą zapowiedzią monumentalnego charakteru tej pracy jest eklektyczne pod względem tematycznym, Why Can’t We Go Backwards?. Choć pierwszy krążek skupia się w głównej mierze na budowaniu napięcia, rozwijaniu pewnych wątków, to i tutaj nie zabraknie łatwo wpadających w ucho kawałków. Do takowych zaliczyć możemy Real World Consequences oraz Sorrento Punked. Ale to dopiero druga płyta stawia przed nami swoistego rodzaju ścianę dźwięku (w pozytywnym tego słowa rozumieniu). Bezpardonowo rzucani jesteśmy w wir akcji dynamicznym, ostinatowym Arty On The Inside, by poprawić świetnie rozpisanym, pięciominutowym akcyjniakiem w Looking For A Truck. Cała finalna konfrontacja skupia się na sekwencjach od Get Me Out of This do This Is Wrong. Ścierają się tam wszystkie wyprowadzone wcześniej koncepcje, co nie oznacza powolnego znużenia znaną już treścią. Paradoksalnie rozbudza to apetyt na więcej, czego staje się zadość w monumentalnej suicie z napisów końcowych. To właśnie End Credits uważam za „towar eksportowy” ścieżki dźwiękowej do Ready Player One. Nie zapominajmy jednak o poprzedzającej ten utwór liryce. Ckliwa końcówka stawia przed nami serię ujmujących, wyciszających emocję, utworów, które raczej niczym specjalnym nie wyróżniają się na tle wielu analogicznych tworów Silvestriego.

Jednakże Ready Player One, jako całość ilustracji, stanowi miły powrót do tego, co w warsztacie Silvestriego najlepsze. Owszem, można było troszkę więcej czasu poświęcić kreatywnej części procesu kompozycji, a i konstrukcja albumu mogłaby lepiej wyglądać. Aczkolwiek w świetle opisywanego filmu, partytura jawi się jako solidne, warte uwagi dzieło. Na pewno dobrze wywiązujące się ze swoich ilustracyjnych powinności, ale i nie pozostawiające z niczym delektującego się soundtrackami melomana.


Najnowsze recenzje

Komentarze