Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Christopher Lennertz

Baywatch (Baywatch: Słoneczny patrol)

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 28-10-2017 r.

Nie trzeba było czekać na efekt końcowy, by wiedzieć jak to się wszystko potoczy. Przeniesienie na duże ekrany przygód najsłynniejszego ratownika amerykańskich, wschodnich wybrzeży, już od samego początku budziło wiele emocji wśród fanów serialu Słoneczny patrol (Baywatch). Najwięcej skrajnych opinii dostarczyła informacja o obsadzie, którą otwierała współczesna gwiazda kina rozrywkowego, Dwayne Johnson. Na planie towarzyszył mu nieco mniej znane nazwiska, ale za to elektryzujące pod względem fizycznym – wszak o to w końcu chodziło. Fabuła? A po co komu dobrze zarysowana historia, skoro wizualna przynęta została już zarzucona? Baywatch: Słoneczny patrol bezceremonialnie wbił się w strukturę statystycznego docinka serialu, ścieląc przed nami lichą intrygę z historyjkami miłosnymi w tle. Uważny widz, poza mnóstwem roznegliżowanych ciał dokładnie penetrowanych w „slow motion”, dostrzeże również zmianę miejsca rozgrywającej się akcji. Z kalifornijskich praż Los Angeles wyemigrowaliśmy na równie urokliwe Emerald Bay na Flordzie. Ale czy w tym dwugodzinnym teledysku miało to jakiekolwiek znaczenie? Znaczenie miał jednak fakt, że film Setha Gordona wyraźnie celujący w górne zestawienia box office, ostatecznie okazał się dosyć średnią rozrywką, która przyciągnęła tylko ułamek z zakładanej wcześniej widowni. Niemniej wystarczyło to na pokrycie kosztów produkcji i ewentualne myślenie o sequelu.

W ten teledyskowy sposób realizacji widowiska świetnie wpisała się ścieżka dźwiękowa, której autorem był Christopher Lennertz. Nie miał on łatwego zadania. Konkurencja dawała o sobie znać w postaci licznie wykorzystanych piosenek, wdzierających się z pełnym impetem do najbardziej kluczowych momentów filmu. Ale nie z takich opresji wychodził twórca m.in. oprawy muzycznej do Sausage Party. Tak naprawdę przestrzeń, w jakiej miał się poruszać kompozytor była dosyć niewielka. Ograniczała się albo do scen eksponujących „trudne sprawy” z prywatnego życia bohaterów, albo do śledczego proceduralu, podejmowanego z inicjatywy ambitnego Mitcha Buchannona. I fajnie, że pozwolono Lennertzowi wykazać się w kilku przynajmniej scenach akcji – niekoniecznie możne istotnych dla fabuły, ale za to dających możliwość bawienia się różnego rodzaju stylami i formami muzycznego wyrazu. Jakimi?



Trudno było oczekiwać po tego typu filmie napisanej w klasycznym stylu, orkiestrowej partytury. Mimo tego Christopher Lennertz sięgnął i po te środki, budując na ich podstawie dramaturgię ścieżki. I choć często pojawiają się w smutnej, czasami zanurzonej w romantycznym tonie, liryce, to i tak najwięcej mają do powiedzenia w dynamicznej, nierzadko przekombinowanej muzyce akcji. Stanowi ona z jednej strony najbardziej elektryzujący element pracy Lennertza, właśnie przez wzgląd na ciekawe połączenie orkiestry z agresywną, osadzoną na gruncie R’n’B i dubstepu, elektroniką. Niemniej jednak burzy pewną estetykę, czyniąc z ilustracji zbyt popcornowy twór. Ten problem zdaje się nie dotyczyć niektórych scen treningowych, czy montażów zmian lokacji. Swobodny ton determinujący orkiestrowo-elektroniczną oprawę muzyczną, sprawdza się tutaj wręcz idealnie.



Aczkolwiek nie tego typu granie dominować miało w nowej odsłonie Słonecznego patrolu. Jako, że film koncentruje się wokół prowadzonego przez ratowników śledztwa, oprawa muzyczna dosyć często odwołuje się do typowych dla gatunku „heist movie” zabiegów. Jest więc charakterystycznie utrzymywane tempo z gitarą wyznaczającą szlaki melodyczne. Wokół niej nawarstwiana jest różnego rodzaju elektronika, a wszystko to zanurzone w poważnym, minorowym tonie. I jak to w tego typu produkcjach bywa, są fragmenty całkiem dobrze prowadzące widza przez kolejne wydarzania, ale i nie brakuje zupełnie zbędnych „tapet”, ograniczających się do miarowo wystukiwanego rytmu. Niewiele bardziej inspirujące wydają się typowo ambientowe fragmenty pojawiające się tam, gdzie główni bohaterowie mierzą się z własnymi problemami. I wszystko to sprawia, że ścieżka dźwiękowa Christophera Lennertza gdzieś jakby ginie w natłoku audio-wizualnych wrażeń serwowanych nam przez kinową, współczesną odsłonę Słonecznego patrolu. Niewiele w tym winy samego kompozytora, który starał się jak mógł, by dopasować swój warsztat i brzmienie ilustracji do (przepraszam za to sformułowanie) poetyki filmu Setha Gordona. W jakimś stopniu się to udało, za co należy pochwalić Lennertza.


Można go również pochwalić za stworzenie produktu, który wyjęty z ciasnych ram obrazu ma potencjał znaleźć liczne grono odbiorców. Może nie tych oczekujących od muzyki filmowej jakiejś dobrze zarysowanej historii, zaprezentowanej w klasą i wyczuciem. Lennertz wchodzi z drzwiami do naszego domowego zacisza, zarzucając już od pierwszych sekund swojego słuchowiska, agresywną, bezkompromisową rozrywkę. I takowej możemy doświadczyć sięgając po krótki, niespełna 50-minutowy soundtrack wydany nakładem La-La Land Records. Album limitowany do trzech tysięcy egzemplarzy będzie wdzięcznym słuchowiskiem dla wszystkich tych, którzy cenią sobie eklektyczne podejście „filmówki” do współczesnych trendów i stylów w muzyce popularnej.



Żywym tego przykładem są pierwsze dwa utwory zamieszczone na krążku – napisane przez Lennertza, ale zremiksowane przez DJ Assassina, specjalizującego się na co dzień w muzyce dubstepowej. Mocne wejście z jednej strony jest zapowiedzią solidnej porcji rozrywki, z drugiej budzi pewne obawy o jałową treść pozostałej części soundtracku. Obawy te są bezpodstawne, bo choć Lennertz od czasu do czasu odwołuje się do tak popcornowych brzmień, to w gruncie rzeczy jego praca jest typowym filmowym tworem, biorącym na warsztat stylistykę kina młodzieżowego i heistowego. W niektórych momentach blisko jej nawet do filozofii budowania klimatu, jaką Brian Tyler wyznaje w podobnych gatunkowo tworach (np. Fast & Furious).Aczkolwiek Słoneczny patrol cechuje większe aniżeli u Tylera wykorzystanie elektroniki. Budowanie rytmicznych struktur na bazie których prezentowane są różnego rodzaju sample i sketche, staje się tutaj celem samym w sobie. Oczywiście do momentu wejścia bardziej stanowczej i bogatszej aranżacyjnie, muzycznej akcji. Nie oczekujmy pod tym względem większych fajerwerków. Action score jest tak generyczny, jak tylko może być w tego typu filmie. Czy jest więc jakikolwiek powód, dla którego umiarkowany entuzjasta analogicznych brzmień miałby sięgnąć po Baywatch?



Powodów znalazłoby się kilka, ale czy w świetle ograniczonej dostępności do tego limitowanego wydawnictwa jest jakikolwiek sens zaprzątać sobie nim głowę? Myślę, że każdy odpowie sobie na to pytanie po zapoznaniu się z filmem Gordona. Może się bowiem okazać, że już na tym etapie wielu odbiorców zniechęci się do jednego i drugiego. Ja spróbowałem, zasmakowałem i nie żałuję. A płyta leży już na półce w oczekiwaniu na trudne dni, kiedy właśnie taka niezobowiązująca rozrywka sprawdzi się najlepiej.


Najnowsze recenzje

Komentarze