Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian Tyler

Power Rangers

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 26-03-2017 r.

Birth Of A Legend

Początków popkulturowego fenomenu Power Ranwers należałoby szukać już w połowie lat 70., kiedy w Kraju Kwitnącej Wiśni masowo zaczęły powstawać seriale z gatunku Super Sentai. Sztywna formuła opowiadająca o grupce obdarzonych supermocami wojowników mierzących się ze złem, przez wiele lat dojrzewała w świadomości japońskich widzów. I dzięki staraniom Haima Sabana, Rangersów miała wkrótce poznać także reszta świata.



Rok 1993 okazał się przełomowy. Zrealizowane za przysłowiowe grosze, dwudziestominutowe periodyki, rozprzestrzeniły się po ramówkach stacji telewizyjnych całego świata w ekspresowym tempie. Równie szybko Power Ranwers zyskało potężne grono swoich entuzjastów – na tyle liczne, by kontynuować ten projekt (w różnych formach) przez ponad 20 lat. I choć okres największej prosperity Rangersi mają już za sobą, a z perspektywy czasu serial Sabana wydaje się obciachowy, to jednak sentyment pozostaje po dzień dzisiejszy.

It’s Morphing Time!



Nie można nie odnieść wrażenia, że to właśnie sentyment stał za decyzją kinowego reboota tej franczyzy. Nie była to bynajmniej pierwsza próba zainteresowania popcornożerców Rangersami. Jeszcze w 1995 roku popełniono całkiem znośne widowisko będące bardziej ckliwym pożegnaniem serialowej ekipy aniżeli interesującą historią, mającą potencjał na liczne kontynuacje. Film Deana Israelite z 2017 roku, to już zupełnie inna bajka – świeży start, inne podejście do postaci i przygody, ale zarazem klasyczne origin story zrealizowane z wielkim pietyzmem. Aż miło popatrzeć, jak żenujący periodyk zakleszczony w jednej formule, „morfuje” do całkiem interesującego widowiska z niewybredną stroną wizualną i nawet wciągającą historią. Power Rangers w dalszym ciągu ociera się o typowe dla serii schematy i banały (szczególnie w wielkim finale), ale praca scenarzystów, armii charakteryzatorów i speców od efektów specjalnych zrobiła tu swoje. Na Rangersach bawiłem się całkiem dobrze, doszukując się licznych porównań do snyderowskiego sposobu prowadzenia narracji. I w sumie dobrze, że projekt Sabana odniósł finansowy sukces. Spośród ostatnich superprodukcji, Rangersi wydają się jedną z ciekawszych propozycji.

Jedną z najbardziej nurtujących mnie kwestii związanych z tym projektem, była oprawa muzyczna. Któż bowiem nie pamięta chwytliwych, ale dziarsko wykonanych melodii Aarona Watersa z telewizyjnego periodyku? Zmiana stylistyki i sposobu filmowej narracji już na wstępie sugerowała odejście od tego rockowo-elektronicznego grania, ale nie przekreślała możliwości sięgnięcia po kultowe tematy z piosenką Go Go Power Rangers na czele. Zaangażowanie Briana Tylera do filmowego reboota było z jednej strony uspokojeniem tych obaw (Tyler zawsze starał się przynajmniej symbolicznie odnosić do tematyki poprzedników), z drugiej obietnicą solidnej porcji przyjemnej rozrywki. Jak się później okazało, żadne z tych oczekiwań nie zostały spełnione w stu procentach.

Seek Those Who Are Worthy

Zagłębianie się w treść nowych Rangersów zrodziło w kompozytorze przekonanie, że to nie przygoda i akcja stawiana jest przez Israelite w centrum uwagi. Perypetie piątki młodych ludzi zmagających się na co dzień ze swoimi małym i większymi problemami, znalazła swoje odzwierciedlenie w temacie przewodnim. Bardzo lirycznym w wymowie, nasączonym potężną dawką emocji, ale ocierającym się również o heroiczny wydźwięk. Tak sformułowana baza melodyczna może się wydawać zaskakująca – zwłaszcza, gdy przygodę ze ścieżką dźwiękową rozpoczniemy na długo przed filmowym seansem. Muszę przyznać, że sam miałem z tym nie lada problem i dopiero dokładne wniknięcie w kontekst wizualny dało sposobność do zrozumienia wszystkich podejmowanych przez kompozytora działań. W ten sposób klarowny stał się nie tylko dystans kompozytora do całej spuścizny tematycznej oraz klimatu periodyku, ale również odniesienia do modnej ostatnimi czasy, retro-elektroniki. W ścieżce dźwiękowej Tylera przyjmuje ona rolę architektury dźwiękowej skojarzonej z ciekawie prezentującą się, kosmiczną technologią. Unikatowe zdolności, stroje, Zordy i całe zaplecze technologiczne daje tu sporo możliwości do eksperymentowania z leciwymi brzmieniami. Sam fakt zaistnienia takich inspiracji nie byłby niczym szczególnym, gdyby nie całkiem ciekawy sposób łączenia tych sampli z elementami orkiestrowymi. I nie chodzi tu bynajmniej o intensywne, pumpinowe fragmenty z potyczki Zordów, budzące uśpione już demony z xXx 3. Bardziej o subtelne konstrukcje odwołujące się do więzi łączącej głównych bohaterów oraz procesu ich transformacji. Na wielu płaszczyznach Rangersi, to istny festiwal skrajności. Oto bowiem z jednej strony ocierają się o orkiestracyjną finezję rodem z Epicentrum lub drugiej części Thora, by za chwilę oddać się cytowaniu najbardziej oczywistych zagrań z repertuaru Hansa Zimmera. Również pod względem tematycznym daje się tu odnotować wiele zbieżności – szczególnie w kontekście wizytówek przypisanych Ricie oraz Złotemu. Minorowy, demoniczny wręcz charakter tych melodii, skutecznie studzi heroiczną wymowę niektórych fragmentów z Rangersami w roli głównej. Szkoda że na tym pedantycznym odczytywaniu emocji cierpi szeroko pojęta rozrywka, którą widowisko Deana Israelite stara się nam dawkować. Wrażenia nie zrobią nawet symboliczne, byle jak zaaranżowane cytaty serialowego tematu Watersa, ostatecznie niewykorzystane w filmie lub zastąpione kanonadą piosenek. Miłośnicy tej franszyzy będą więc mieli spore problemy z zaakceptowaniem tak szorstkiej oprawy muzycznej.

Zasadniczym problemem może się jednak okazać nie tyle muzyczna treść, co zawartość i układ albumu soundtrackowego wydanego nakładem Varese Sarabande. Produkujący ten score Brian Tyler, postanowił po raz kolejny maksymalnie wykorzystać pojemność krążka, oddając w nasze ręce 75-minutowy zestaw odartych z filmowej chronologii utworów. Usystematyzowana pod względem tematycznym prezentacja, przynajmniej teoretycznie powinna już na wstępie rozbudzić apetyty na dalszą część soundtracku. Zamiast tego, otrzymujemy serię liryczno-heroicznych laurek, po wysłuchaniu których tracimy kontekstowość słuchanego soundtracku. Przykładem mogą być pierwsze dwa utwory, które nie tylko na płaszczyźnie melodycznej, ale i konstrukcyjnej stanowią wdzięczny materiał do zabaw z cyklu „gdzieś już to słyszałem(-am)”. I faktycznie, na czym byśmy nie zwiesili ucha, tam wyobraźnia ucieka w kierunku wybranego tytułu. Z repertuaru Tylera będą to takie prace, jak wspomniane wcześniej Epicentrum, Thor 2, ale i Bitwa o Los Angeles. Ciekawostką są natomiast samplowane uplifty przypominające fragmenty Człowieka ze stali lub drugiej części Trona. Nie trudno się domyślić, że jest to pokłosiem montażowych inspiracji filmowców, którym niektóre wątki nowych Rangersów siłą rzeczy kojarzyć się musiały z dziełami Syndera lub Transformerami Michaela Baya.

Let’s Ride



Akcja, zupełnie jak w filmie, rozkręcała się wolno. Aczkolwiek kiedy już nabiera tempa, mamy jednak ochotę powrócić do bardziej dramatycznego, rzewnego grania. Mówiąc wprost, muzyczna akcja nie jest najmocniejszą stroną nowych Rangersów. O ile bowiem końcówka It’s Morphing Time! daje nadzieje na świetną komitywę między orkiestrą a elektroniką, to tendencyjne Destiny skutecznie burzy wyobrażenie strukturalnego majstersztyku. Nie inaczej jest w przypadku fragmentu Megazord opartego zarówno na ostinatowej rytmice, jak i rockowo-symfonicznych stylizacjach rodem z serii Szybcy i wściekli. Paradoksalnie, im dalej zagłębiamy się w treść soundtracku, tym częściej oddalamy się od tych tanich i mainstreamowych rozwiązań ilustracyjnych. Przykładem nich będzie utwór Together We Stand gdzie kompozytor odnalazł złoty środek między syntetycznymi, a organicznymi środkami muzycznego wyrazu. A przy wsparciu potężnie rozbudowanej sekcji perkusyjnej udało się zaaplikować w trzewia partytury odrobinę wschodniej egzotyki. Jeżeli jednak miałbym wskazać utwór, który zelektryzuje uwagę odbiorcy w sposób szczególny, to byłby to niewątpliwie Let’s Ride z rockowymi aranżami piosenki Go Go Power Rangers (zastąpionymi w filmie oryginalną piosenką). Te same gitarowo-perkusyjne frazy nie mają podobnej mocy sprawczej w napisach końcowych. Choć i one wydają się balsamem na uszy w zderzeniu z pokracznym coverem Give It All zamykającym krążek od Varese.

Soundtrack do kinowego Power Rangers nie jest łatwym słuchowiskiem, co nie do końca zawdzięczać możemy topornej i wymagającej treści. Sporo fermentu wprowadza tutaj fatalny miks rodem z fabryki RCP oraz wybuchowa mieszanka stylistyczna z mniej lub bardziej udanymi próbami okiełznania tego wszystkiego. Z pewnością da się tu wyróżnić fragmenty, które zostaną w naszych głowach zarówno po seansie, jak i odsłuchu, ale nie łudzę się, że całokształt oprawy muzycznej do Rangersów wytrzyma próbę czasu. Eksperyment Tylera sprawdził się w filmie Deana Israelite całkiem dobrze, ale w oderwaniu od niego stanowi atrakcję głównie dla zagorzałych miłośników twórczości amerykańskiego kompozytora. Choć niewykluczone, że i przypadkowy odbiorca znajdzie tu coś dla siebie.

Inne recenzje z serii:

  • Mighty Morphin Power Rangers – The Album: A Rock Adventure
  • Mighty Morphin Power Rangers – The Movie
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze