Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Kyle Dixon, Michael Stein

Stranger Things

(2016)
2,0
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 15-09-2016 r.

Moda na sentymentalne powroty do lat 80. po wielu niszowych filmach i jednym wysokobudżetowym Super 8 J.J. Abramsa trafiła wreszcie i na mniejszy ekran. Będący udaną próbą połączenia atmosfery rodem z książek Stephena Kinga z kinem familijnym Stevena Spielberga, z całą masą zapożyczeń i hołdów nie tylko z i do twórczości wyżej wymienionych panów, serial Stranger Things odniósł spory sukces i zyskał uznanie widzów na całym świecie. Wśród chwalonych elementów produkcji wielu zwracało uwagę również na oprawę muzyczną. Słusznie? I tak, i nie. O ile bowiem wykorzystywane w serialu utwory z epoki wliczając w to piosenki popularnych wówczas zespołów typu Toto, The Clash, Foreigner czy The Bangles ale i kilka utworów instrumentalnych (Vangelis, Tangerine Dream) faktycznie nie tylko współtworzy klimat tamtej dekady, ale i dodaje emocji i kolorytu, o tyle oryginalna ścieżka dźwiękowa wzbudza reakcje mówiąc delikatne mieszane. I z góry mówię, że nie zaliczam się do jej entuzjastów i zaraz wyjaśnię dlaczego.

Najpierw jednak przedstawmy jej twórców. To Kyle Dixon i Michael Stein czyli… dwóch panów o których nikt z miłośników muzyki filmowej wcześniej nie słyszał. I słyszeć nie mógł, gdyż obaj tym gatunkiem się nie parają, a na co dzień są członkami zespołu S U R V I V E, specjalizującego się w, a jakże, elektronice w stylu retro. A że twórcy serialu prywatnie zaliczali się do skromnej grupy fanów wyżej wymienionego bandu, przeto angaż tej dwójki aż tak dziwić nie powinien. Panowie przystąpiwszy do pracy nad umuzycznieniem serialu stylistyki nie zmienili ani na jotę, wykorzystując sporo własnych starych pomysłów i kawałków „z szuflady”, obdarowując Stranger Things retro elektronicznym brzmieniem, inspirowanym twórczością Johna Carpentera, Giorgio Morodera, Tangerine Dream czy Goblin. Wszystko teoretycznie powinno być więc w porządku, a jednak coś tu nie zagrało. W mojej opinii przede wszystkim dwa elementy.

Po pierwsze, elektronicznie ilustracje, choć tak bardzo kojarzą nam się z kinem lat 80. wcale nie były wówczas takie wszechobecne. Owszem istniała spora grupa filmów w ten sposób umuzycznionych, jednak większość tych obrazów, do których Stanger Things się odnosi, czy to dzieła Spielberga, czy gros adaptacji Kinga, charakteryzowała się klasycznymi, orkiestrowymi ścieżkami. A chłodne syntezatory Johna Carpentera kapitalnie sprawowały się w jego mrocznych, surowych filmach, ale czy byłyby na miejscu w takim E.T. albo Goonies? Tymczasem może poza wizualizacją czołówki i kilkoma drobniejszymi odniesieniami Stranger Things do filmów Carpentera nie nawiązuje, a na pewno nie stylistyką, emocjami, czy atmosferą. Ten serial powinien mieć taką ilustrację, jaką miał choćby wspominany we wstępie Super 8.

Załóżmy jednak, że budżet absolutnie wykluczał nawet skromną orkiestrę i twórcom pozostało tylko i wyłącznie zwrócenie się ku elektronice. Ta przecież pojawiała się nie tylko w horrorach, ale z lepszym czy gorszym skutkiem słyszeliśmy ją w komediach, dramatach czy kinie fantasy lat 80. Czyli jak się bardzo chce, to można. Tylko, że debiutujący w muzyce filmowej Dixon i Stein jak się okazało nie bardzo radzą sobie z uzyskaniem w muzyce odpowiednich emocji oraz nadaniem jej funkcji narracyjnej. Ich score, poza brzmieniem staromodnych syntezatorów, nic do serialu nie wnosi. Najlepsze momenty oryginalnej ścieżki to tak naprawdę te, w których muzyka jest i nie przeszkadza. Bo i są w serialu sceny, w których aż się prosi o lepszą ilustrację, zaś najciekawiej muzycznie wypadają sekwencje wykorzystujące stare piosenki lub kawałki instrumentalne.

Cóż, muzycy mogą się teraz tłumaczyć, iż chcieli trochę nawiązać do popularnej w serialach tamtych czasów (dziś też można takie znaleźć) formuły na muzykę: chwytliwy temat na czołówkę, a reszta to tło, ilustracja bez znaczenia. Czołówka Stranger Things może i jest chwytliwa, ale kompletnie nieoryginalna, od razu kieruje myśli fanów filmówki na motyw Cliffa Martineza z Only God Forgives (który swoją drogą też nie był szczególnie odkrywczy, bo sprawiał wrażenie inspirowanego kilkoma starszymi elektronicznymi kawałkami). Rozumiem, że Stranger Things będący w pewnym sensie pastiszem kina lat 80. nie wymaga oryginalności w muzyce, ale jeśli na dzień dobry słyszymy coś, co brzmi jak Cliff Martinez, to szybko pojawia się pierwszy zgrzyt.

Dalej z tymi inspiracjami jest już lepiej, w tym sensie, że faktycznie można odnaleźć styl rodem z lat 80., i nawiązania do wspominanych już wcześniej twórców muzyki filmowej z tamtej epoki. Łatwiej chyba niż w samym serialu, w którym jak już pisałem, ilustracja większej roli nie odgrywa, dostrzec to na płytach. No właśnie, na płytach, nie na płycie, bowiem na fali entuzjazmu wokół serii, która przeszła niezasłużenie także na ścieżkę dźwiękową, postanowiono zarobić podwójnie. W pewnym odstępie czasu wydano więc dwa woluminy z muzyką, umieszczoną bynajmniej nie chronologicznie ale według jakiegoś tam widzimisię wydawców, z tym że na pierwszym albumie dominują kawałki z epizodów 1-4, na drugim z pozostałych. Łącznie wypuszczono blisko 2 i pół godziny muzyki, co jak na score który dobrej roboty w filmie nie robił, nie wydaje się być dobrym pomysłem.

O ile w połączeniu z obrazem mieliśmy zgrzyt w postaci braku odpowiednich dla sceny emocji czy narracji, o tyle na płycie, gdy muzyka tak naprawdę nie musi mieć tego bagażu, przynajmniej te problemy znikają. Pojawiają się za to inne, oba dość oczywiste do zdiagnozowania. Pierwszy to oczywiście ilość materiału. Co z tego, że znajdziemy tu trochę całkiem przyjemnych kawałków, skoro obok nich upchano całą masę muzyki, dla której większej racji bytu na płycie nie ma. Mam tu na myśli takie utwory jak na przykład Where’s Barb? czy Speak of the Devil, czy będącą właściwie plamą dźwięku pierwszą połowę Hawkins Lab, mające pewnie w założeniu budować napięcie lub suspens, ale z tej roli nieszczególnie się wywiązujące, a muzycznie nie mające nic interesującego do zaoferowania. Tego typu fragmentów jest niestety za dużo.

Drugi główny problem płyt to fakt, iż choć wiele utworów przynosi miłe skojarzenia z dziełami muzycznych guru Dixona i Steina, to poza tym nie daje słuchaczowi zbyt wiele. Nawet jeśli są niezłe, a niektóre faktycznie są, to nie mają w sobie ani na tyle oryginalnego konceptu, ani na tyle dobrej melodii, by jakoś szczególnie wyróżniały się z ogółu muzyki elektronicznej czy z samej tylko filmowej muzyki elektronicznej. Są niezłe, ale nie znakomite. Po prostu.

Oczywiście gdyby te niezłe momenty zebrać do przystępnego 40, maksymalnie 50-minutowego zbioru, dałoby to łącznie całkiem sympatyczny album. Z przyjemnymi, lżejszymi Kids czy A Kiss, z najbardziej ciepłym chyba na płycie Still Pretty (dlaczego więcej tego typu emocji nie było słychać w serialu??), nawet z najbardziej charakterystycznymi i charakternymi fragmentami muzyki horrorowej (Lights Out czy The Upside Down z głuchymi uderzeniami przynoszące skojarzenia z Carpenterem), z intensywnymi Run Away i Time for a 187, czy wreszcie z moim ulubionym She’ll Kill You utrzymanym w stylistyce grupy Tangerine Dream. Jednak w świecie, gdzie numerem jeden są pieniądze trudno oczekiwać, by wydawcom zależało akurat na stworzeniu optymalnego soundtracku, gdy tak łatwo mogą sięgnąć do kieszeni słuchacza aż dwa razy. Osobiście odradzałbym wzbogacanie kont Lakeshore Records za te właśnie, ostatecznie mocno przeciętne wydawnictwo, bo ani vol. 1, ani (może nieznacznie lepsze) vol. 2 nie są żadnym „must have” dla fanów filmówki. Lepiej albo poszperać za ciekawszą, autentyczną elektroniką z lat 80., albo rozejrzeć się za utrzymanymi w stylu retro kompozycjami z mniej znanych współczesnych produkcji, oferujących więcej ciekawej muzyki, jak Nerve Simonsena czy Turbo Kid grupy Le Matos. Tymczasem Netflix zapowiedział już drugi sezon Stranger Things, więc zapewne czekają nas kolejne woluminy zapchane kawałkami Dixona i Steina.

PS: Ocena muzyki w filmie dotyczy tylko kompozycji Dixona i Steina

Najnowsze recenzje

Komentarze