Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Disasterpeace

It Follows (Coś za mną chodzi)

(2015)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 21-08-2015 r.

Okazuje się, że wcale nie trzeba grubych milionów i świetnie dopracowanej strony wizualnej, by przestraszyć widza. Udowodnił to zupełnie niszowy artysta, David Robert Mitchell, który za przysłowiowe grosze zrealizował ciekawe, choć może nie porywające dynamiką widowisko, Coś za mną chodzi (It Follows). Fabuła wydaje się prosta niczym konstrukcja cepa. Oto bowiem poznajemy młodą dziewczynę, której w głowie zawraca przystojny chłopak ze szkoły. Po romantycznej nocy wychodzi na jaw, że Jay „wmanewrowana” zostaje w jakąś klątwę. Od tego momentu włóczą się za nią jakieś dziwne osoby i aby przeżyć, musi przed nimi uciekać. Proste, nieprawdaż? Nie ma żadnych krwawych łaźni, żadnego „jump scare”, a akcja wydaje się niespiesznie poruszać do przodu – zupełnie, jak tytułowi dziwni ludzie chodzący za główną bohaterką.



Offowa konwencja filmu Mitchella stoi niejako w sprzeczności z obecnymi standardami ilustrowania kina grozy. Jak zatem rozwiązano ten problem? Jeszcze zanim It Follows trafiło do kin, reżyser wspominał w wywiadach, że bardzo duże wrażenie robiły na nim prace młodego wirtuoza i programisty instrumentów elektronicznych, Richarda Vreelanda. Oprawa muzyczna do gry Fez stała się inspiracją do pchnięcia Coś za mną chodzi właśnie w objęcia takiej surowej, chiptune’owej oprawy muzycznej. Amerykański muzyk wszedł więc w ten projekt pod artystycznym pseudonimem Disasterpeace. Jako że film kończy się w najmniej oczekiwanym momencie zostawiając widza z wymalowanym na twarzy zdziwieniem, zaczyna on szukać przyczyn autentycznego przestrachu, jaki towarzyszył podczas seansu. I tu uwaga w pierwszej kolejności powinna powędrować w stronę jednego z najsprawniej działających elementów It Follows – oprawy muzycznej. Nie boję się mówić, że widowisko Mitchella nie byłoby warte funta kłaków, gdyby zabrało tak znaczącego elementu, jak ścieżka dźwiękowa. I to jaka!



Odwołując się do pierwocin muzyki elektronicznej, Vreeland stawia przed nami w większej mierze atonalną, ale niezwykle klimatyczną kompozycję. Ten pozornie chaotyczny twór nadaje na podobnym poziomie abstrakcji, co kontrowersyjne Videodrome Howarda Shore’a. Na szczęście Disasterpeace nie kroczy tylko i wyłącznie toporną ścieżką awangardy muzycznej rodem z lat 70-tych i 80-tych. Pojawiają się również współczesne tekstury ambientowe i brzmienia sugerujące inspirację twórczością takich ikon, jak Cliff Martinez. Żeby było jeszcze ciekawiej, to w ramach detoksu od tego trudnego materiału, od czasu do czasu dawkowane są zaskakująco przyjemne dla ucha tematy. Przykładem może być temat przewodni, który przywodzi na myśl klasyki kina grozy z początków ery dźwiękowej. To właśnie eksperymentowanie z różnego rodzaju brzmieniami dało sposobność do przełamania klasycznej hollywoodzkiej konwencji jednomyślności sfery wizualnej z audytywną. Mało subtelna ścieżka dźwiękowa stoi zatem w kontrapunkcie z zupełnie jakby wycofanym obrazem. Obrazem starającym się przedstawiać dramatyczną historię grupy nastolatków przez pryzmat ich jałowego życia. Nie bez znaczenia pozostaje tu montaż pogłębiający te różnice. Podczas gdy reżyser skupia się na ukazaniu pewnych sytuacji w jak najmniej „wylewny” sposób, w tle rozbrzmiewa kanonada dysonansów sugerujących nam, że dzieje się coś niedobrego. Jest to więc wyraźny powrót do korzeni, kiedy to właśnie muzyka była głównym katalizatorem emocji przy jednocześnie dobrze zachowanym spottingu.


Ciekawa chemia panująca między ilustracją, a jej filmowym punktem odniesienia może się jednak odbić czkawką na wszystkich, którzy zauroczeni tym tworem zapragną sięgnąć po album soundtrackowy. Dziwi mnie fakt, że takie niszowe dzieło spotkało się z zainteresowaniem tak wielkiej wytwórni jak Milan. Wydany jej nakładem soundtrack, to 45-minutowa próba sił, z której niewielu wyjdzie obronną ręką. Na pewno będzie to gratka dla miłośników wszelkiego rodzaju elektronicznych brzmień – i to tych, którzy szerokim łukiem omijają muzykę głównego nurtu.



Przygodę z albumem zaczynamy od bezpardonowego wejścia w ambientową muzykę grozy w utworze Heels. Za pomocą „przesterowanych”, głośnych sampli osadzonych na rytmicznych strukturach bitowych, Vreeland stawia przed nami ciekawą, choć trudną ilustrację. Jest to zapowiedź wielu ciężkich w obyciu fragmentów, jakie kształtować będą dalszą część ścieżki dźwiękowej. Co ciekawe, ten mało korzystny obraz kompozycji szybko zostaje podważany przez fantazyjnie skonstruowany temat przewodni (Title) ocierający się o eksperymenty z elektroniką w klasykach kina grozy. Nie brakuje również ciepłej liryki wykonanej w chiptune’owej konwencji, a odnoszącej się do głównej bohaterki filmu Mitchella. Idylliczny, nieco przerysowany utwór Jay, to kolejny przykład, że ścieżka dźwiękowa Amerykanina wymyka się standardom współczesnej muzyki filmowej.



Troszeczkę bardziej przewidywalne mogą się wydawać fragmenty odpowiedzialne za budowanie napięcia. Idealnym przykładem są tutaj Anyone oraz Detrytus bazujące na atmosferycznym, ambientowym graniu. Te leniwie snujące się melodie nie należą do najciekawszych na płycie, aczkolwiek są dobrym nośnikiem mrocznego klimatu kompozycji. Dlatego też nasza uwaga częściej powinna wędrować w kierunku odznaczających się wyraźną melodyką utworów. Obok wyżej wspomnianego tematu przewodniego otwierającego i zamykającego płytę, warto jeszcze wspomnieć o takich quasi-martinezowskich produktach, jak Detroit, Lakeward oraz Pool.



Jednakże największe wrażenie zrobiły na mnie sound designerskie nawiązania do analogicznych tworów z lat 80-tych. W ciekawy sposób łączą się tam ze sobą dwa elementy: grozy i fantastyki. Wyrazicielem tego pierwszego są chiptune’owe tekstury, a drugiego interesująca zabawa pojedynczymi samplami. Ot taki eksperyment przypominający morriconowską Misję na Marsa. Aby się o tym przekonać, wystarczy sięgnąć po trzy sztandarowe utwory: Doppel, Greg oraz Inquiry.



Ascetyczny niczym tytulatura utworów score nie będzie zatem zbyt atrakcyjnym słuchowiskiem. Na pewno nie będzie domeną miłośników płynących głównym nurtem filmowych melodii. Ale przecież nie o to tutaj chodzi. Nie chodzi o soczystą, muzyczną rozrywkę. Podstawą jest świetna funkcjonalność oprawy muzycznej do It Follows – jej wyrazistość i charakter. Płyta jest wiec tylko pewnego rodzaju ciekawostką, do której można (choć nie trzeba) sięgać w ramach detoksu od filmowego mainstreamu.

Najnowsze recenzje

Komentarze