Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Keiichi Suzuki

Zatoichi

(2003)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 12-04-2015 r.

Zatoichi, stworzona przez Kana Shimozawę postać niewidomego masażysty uzależnionego od hazardu i jednocześnie mistrza we władaniu mieczem, to jedna z najpopularniejszych postaci w japońskiej kulturze masowej. Debiutował w 1962 roku w filmie Zatōichi monogatari (Opowieść o Zatoichim) w reżyserii Kenjiego Misumiego. Świetna, tytułowa rola Shintaro Katsu przysporzyła produkcji tak wielu fanów, że w ciągu następnych 11 lat zrealizowano, bagatela, kolejne 24 filmy pełnometrażowe opowiadające o ślepym szermierzu. Na tym jednak sława Zatoichiego się nie skończyła. W latach 1974-1979 nakręcono dokładnie 100 odcinków serialu podzielonego na cztery sezony, oczywiście z Shintaro Katsu w roli głównej. W następnej dekadzie, gdy gwiazda Zatoichiego zaczęła powoli gasnąć, japoński aktor przypomniał o swojej sztandarowej roli, tym razem już po raz ostatni, w reżyserowanej przez siebie produkcji o prostym tytule Zatoichi z 1989 roku.

Tyleż znakomity, co kontrowersyjny Katsu (Japończyk znany był z uzależnienia od używek oraz gnuśnego charakteru) zmarł w 1997 roku w wieku 68 lat, przez co przepadła szansa na kolejny powrót do roli Zatoichiego. Postać niewidomego masażysty była jednak na tyle zakorzeniona w japońskiej popkulturze, że zaczęto się rozglądać za następcą Katsu. Początkowo nowa opowieść o Zatoichim miała trafić w ręce Takashiego Miike, lecz ten chciał uśmiercić głównego bohatera (film miał nosić tytuł The Last Zatoichi). Ten pomysł spotkał się ze sprzeciwem decydentów, w związku z czym Miike zrezygnował z projektu. Następnie zwrócono się do Takeshiego Kitano, który miał nie tylko stanąć za kamerą, ale także wystąpić w roli głównej. Po początkowych oporach, słynny reżyser przyjął ostatecznie ofertę pod warunkiem, że będzie miał możliwość opowiedzenia historii po swojemu. Kitano chciał, na ile to możliwe, uniknąć porównań z poprzednimi filmami, a przede wszystkim ze słynną rolą Shintaro Katsu, którą sobie bardzo cenił.

Film Kitano doczekał się premiery we wrześniu 2003 roku, po 14 latach od wejścia do kin ostatniej produkcji z serii. Obraz przedstawia Zatoichiego, który błąkając się po okolicznych wioskach zarabia oferując masaże oraz grając w kości. Wkrótce trafia do pewnego górskiego miasteczka, które terroryzuje gang Ginzo. Zatoichi, przy pomocy swojego miecza ukrytego w kosturze (tzw. shikomizue) wypowiada wojnę oprawcom wioski. Kitano potwierdził Zatoichim, że jest jednym z najlepszych reżyserów na świecie. Japończyk nakręcił znakomicie opowiedzianą historię, z barwnymi postaciami, wciągającą intrygą i niezwykłym wyczuciem artyzmu. Kapitalnie wypadają również krwiste (co nie powinno dziwić ze względu na nazwisko reżysera) i świetnie zrealizowane pojedynki. Nie polegają one jednak na machaniu bronią na prawo i lewo, jak w innych tego rodzaju produkcjach, gdyż Zatoichi jest biegły w iaido, czyli sztuce dobywania miecza. Na uwagę zasługuje również świetna rola Kitano, prawdopodobnie najlepsza w jego karierze.

Ciężko porównać Zatoichiego wg Kitano z Zatoichim wg Katsu. Tak jak wspomniałem wyżej, twórca Hana-Bi oraz Kikujiro chciał w miarę możliwości stworzyć zupełnie innego bohatera. W przeciwieństwie do Katsu, „kitanowski” Zatoichi nie sympatyzuje z mieszkańcami osady, a jego walka z bandytami wynika jedynie z zaplątania go w zawiłą intrygę. Ponadto, Kitano całkowicie wyzbył się rubasznego usposobienia głównego bohatera obrazu Misumiego. Kitano odcina się od swojego poprzednika nie tylko w aspektach psychologicznych, ale także wizualnych – dlatego zmienił kolor włosów oraz kostura tytułowej postaci.

Znamiennym wydaje się fakt, że Kitano nigdy wcześniej nie nakręcił filmu, którego akcja toczyła się w czasach samurajów (dokładnie w pierwszej połowie XIX wieku), co naturalnie zaowocowało świeżym podejściem do tej tematyki. Sam Japończyk, zresztą, zalicza Zatoichiego do swoich najciekawszych i najbardziej satysfakcjonujących produkcji. Rewolucja w stosunku do poprzednich obrazów japońskiego reżysera dokonała się jednak nie tylko na polu fabularnym, ale także, co ważne z punktu widzenia miłośnika muzyki filmowej, w aspekcie ścieżki dźwiękowej. Tak o to, po jedenastu latach owocnej współpracy i siedmiu zrealizowanych projektach, Kitano zrezygnował z usług Joe Hisaishiego i do pracy nad Zatoichim zaprosił Keiichiego Suzukiego, z którym jeszcze nieraz w przyszłości miał połączyć siły.

Keiichi Suzuki może się wydać stosunkowo zaskakującym wyborem. Ówcześnie 52-letni kompozytor miał w zanadrzu zaledwie kilka nieznaczących produkcji. Większe sukcesy odnosił dotychczas na polach nie związanych z muzyką filmową. Sporą popularnością w Japonii cieszy się jego muzyka do dwóch gier z serii Mother. Najbardziej jest on jednak kojarzony jako frontmen jednego z najsłynniejszych, japońskich zespołów rockowych – The Moon Riders, który święcił triumfy jeszcze w latach 70. Interesująca sylwetka Suzukiego niewątpliwie gwarantowała nietuzinkowe podejście do filmowej ilustracji i, co za tym idzie, ciekawe doznania słuchowe.

Nie ulega wątpliwościom, że ścieżka dźwiękowa jest kolejnym elementem odróżniającym obraz Kitano od obrazów z Katsu w roli głównej. Ze względu na mnogość filmów z niewidomym masażystą w roli głównej, wielu kompozytorów pracowało nad serią, m.in. Akira Ifukube, Sei Ikeno, Hajime Kaburagi i Isao Tomita. Nie licząc ballad komponowanych przez Kaburagiego, w zasadzie jedynie Tomita wykraczał poza typową dla tamtego okresu ilustrację. Zatoichi Suzukiego nie przypomina jednak którejkolwiek partytury powstałej dla cyklu. Prawdę powiedziawszy, miałbym problem wskazać jakąkolwiek ścieżkę dźwiękową, która brzmiałaby podobnie do recenzowanej pracy.

Soundtrack rozpoczyna się od utworu A Road to a Post-Town. Wykorzystuje on brzmienie syntezatorów (które będą niemal nieodłączną częścią recenzowanej partytury) oraz drobnych, również elektronicznych, perkusjonalii oraz fortepianu. Suzuki tworzy tutaj bardzo specyficzną, tajemniczą aurę. Tą kompozycją Japończyk wprowadza nas w świat filmu Kitano, przedstawia nam jego obraz i reguły w nim panujące, a także prezentuje głównych bohaterów, co daje bardzo ciekawy i trudny do sprecyzowania efekt. Motyw pojawiający się w tym utworze powraca w ponad 12-minutowym (co ciekawe, cała ścieżka znalazła się w filmie) A House On Fire And Massacres All Over, ilustrujący m.in. jedną z najbardziej pamiętnych scen, czyli taniec jednej z gejsz przy akompaniamencie samisenu, japońskiego instrumentu ludowego. Utwory te, a także kilka innych, w tym The Naruto-Ya Rice Merchant Massacre oraz Zatoichi Showdown nie tylko budują unikalny klimat filmu Kitano, ale także, na swój sposób, suspens.

Partytura Suzukiego zaskakuje niemal na każdej płaszczyźnie. Interesująco prezentuje się muzyka akcji, ilustrująca brutalne starcia, do których dochodzi pomiędzy wszystkimi stronami filmowego konfliktu. The Gambling House Massacre opiera się praktycznie na dwóch elektronicznych akordach, z rzadka jedynie przerywanych przez inne frazy. Jeszcze ciekawiej wypada inny utwór, A House On Fire And Massacres All Over. Podobnie, jak w przypadku poprzedniej kompozycji, usłyszymy tu samotny dźwięk syntezatora, wygrywający hipnotyzującą melodię. Najciekawiej robi się jednak w połowie utworu, gdzie Suzuki dorzuca niezwykle intensywny rytm w stylu drum and bass. Zwraca uwagę, że Japończyk w obydwu tych ścieżkach niemal zupełnie rezygnuje z zabawy potencjałem drzemiącym w syntezatorach. Nie poszukuje barw, nie nakłada na siebie różnych elektronicznych tekstur celem uzyskania odpowiedniego brzmienia. Przez to łatwo odnieść wrażenie, że muzyka Japończyka brzmi dość surowo, bardziej przypominając pewnego rodzaju muzyczne dema niż te właściwe, ostatecznie kompozycje. Czy to dobrze, czy to źle, to już kwestia sporna. Wszelakiego typu elektroniczne „ozdobniki” raczej zepsułyby charakterystyczny klimat pracy Suzukiego, a także nie sprawdziłyby się w opowiadaniu dziewiętnastowiecznej historii – tym bardziej, że już samo zastosowanie syntezatorów przez Suzukiego należy ocenić jako bardzo odważny krok.

To właśnie owa specyfika sprawia, że niektórzy widzowie, przyzwyczajeni do tradycyjnego, hollywoodzkiego kina, mogą być z lekka zdumieni oddziaływaniem muzyki w filmie. Na pozór wydaje się ona niekiedy kiksować, aczkolwiek wynika to głównie z osobliwości ścieżki dźwiękowej Suzukiego. Na pewno nie wszystkim taka koncepcja przypasuje, ale też warto zaznaczyć, że sam film, z założenia, miał być brawurowym i wyjątkowym podejściem do postaci Zatoichiego, a zatem i takiej muzyki potrzebował. Niekiedy jednak Suzuki „przesadza” z eksperymentami. Mowa tutaj o dwóch ścieżkach, Firewood Chopping And A Farmer Who Wants To Be A Samurai oraz Ginzo’s First Command, które są po prostu dziwacznymi wybrykami kompozytora, które słabo sprawdzają się zarówno w filmie, jak i na albumie. Co do reszty materiału nie można mieć jednak zastrzeżeń, o ile porzucimy „muzyczno-filmowy” konserwatyzm i otworzymy się nowe, nietuzinkowe rozwiązania. Muzyka Suzukiego oprócz tworzenia odpowiedniej atmosfery oraz ilustrowania filmowych wydarzeń pełni także inną rolę – spaja sekwencje montażowe. Wiele z nich zbudowanych jest z pomniejszych ujęć skaczących po wydarzeniach z różnych miejsc, ale toczących się w tym samym momencie akcji filmu. Podobnie jest w przypadku rozbudowanych sekwencji ukazujących, na przemian, bieżącą fabułę z retrospekcjami. W obu wypadkach Suzuki nie podąża bezmyślnie za kadrami i tworzy jednolitą ścieżkę dźwiękową dla danych scen, dzięki czemu muzyka zaprezentowana na płycie wyróżnia się względnie małą ilustracyjnością.

Do najciekawszych i najbardziej zaskakujących utworów należy Festivo. Pamiętam jak dziś, gdy po raz pierwszy oglądałem Zatoichiego, w jak wielką konsternację wpadłem podczas oglądania finałowej sceny. Nie ma ona nic wspólnego z fabułą filmu, dlatego zdradzenie jej szczegółów nie będzie żadnym spoilerem. Otóż sceną wieńczącą obraz Kitano jest pokaz tańca grupy The Stripes, która razem z Suzukim stworzyła rzeczoną kompozycję. Usłyszymy w niej stepowanie, okrzyki oraz sekcję dętą. Festivo to doprawdy kreatywny, nietuzinkowy i łatwo wpadający w ucho utwór. Co prawda wykorzystuje zupełnie inne środki muzycznego wyrazu, niż w większości prezentowanego materiału, to jednak Suzuki przygotowuje nas na jej nadejście utworem O-Kugaru, będącym swoistym preludium dla Festivo. Do innych wyróżniających się kompozycji należy zwariowane i na wpół komiczne Constructors – bardzo pomysłowy utwór, ilustrujący pracę budowniczych w jednej z końcowych scen produkcji.

Wydany nakładem Dreammusic soundtrack zawiera niemal dokładnie 50 minut zasadniczego materiału. W ramach utworów dodatkowych na płytę trafił również kwadrans remiksów trzech kompozycji, z którymi zdążyliśmy się zapoznać wcześniej. A Road to a Post town (Alternate Mix) oraz A House On Fire And Massacres All Over (Alternate Mix) to nic innego, jak po prostu podrasowane bardziej współczesnymi rytmami aranżacje, z niekiedy dodanym kontrapunktem w postaci pojedynczych melodii. Z kolei Ginzo’s First Command (Alternate mix) to ciekawa, przyjemna ścieżka, aczkolwiek nie rozumiem skąd ten tytuł, gdyż nie ma nic wspólnego z trzecim utworem na płycie. Całą trójkę należy jednak traktować głównie w formie ciekawostki. Niemniej jeśli komuś przypadły do gustu oryginalne kompozycje, śmiało może spróbować zapoznać się z remiksami, choć nie ma co ukrywać, że ich obecność na krążku nie jest konieczna. Na samym końcu albumu decydenci z Dreammusic postanowili umieścić muzykę z jednego ze zwiastunów produkcji Kitano. Ścieżka ta nie wnosi nic do recenzowanego albumu, lecz, ze względu na krótki czas trwania, wytykanie jej obecności byłoby zwykłym czepialstwem.

Pracę Suzukiego doceniła Japońska Akademia Filmowa przyznając jej nagrodę za najlepszą muzykę. Ta decyzja nie powinna dziwić, albowiem Zatoichi to coś więcej, niż tylko zwykła ilustracja. To muzyka potrafiąca zaintrygować słuchacza, zwrócić na siebie uwagę swoją nietuzinkowością, a jednocześnie nie odepchnąć przesadnym eksperymentatorstwem. Na pewno nie jest to pozycja dla fanów symfonicznego grania, czy też bardziej konwencjonalnych form filmowej ilustracji. Suzuki zaskakuje, łamie schematy i konsekwentnie podąża wytyczonymi przez siebie ścieżkami, tworząc dzieło bardzo spójne, wyraziste i co najważniejsze bardzo oryginalne. Choć nie wszystko tutaj jest idealne – niepotrzebne remiksy, pewna monotonia brzmienia, przepastność niektórych kompozycji – to jednak pamiętajmy, że eksperymenty zawsze powinny być w cenie. Zwłaszcza te udane.

Najnowsze recenzje

Komentarze