Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Dario Marianelli

Return, the (Powracający koszmar)

(2006)
-,-
Oceń tytuł:
Tomasz Ludward | 31-10-2014 r.

W 2006 roku do kin trafiły trzy produkcje, pod którymi podpisał się Dario Marianelli. Pierwsza z nich to mająca sporą grupkę wielbicieli V jak vendetta, druga dyskretne Opal Dreams, które nawet największym fanom srebrnego ekranu mówi niewiele i ostatnia The Return – wyczerpująco przetłumaczona na język polski jako Powracający koszmar. Jeśli powertować kilka kartek w kalendarzu natkniemy się na inne prace Włocha z tego okresu, takie jak Duma i uprzedzenie czy Odważna. Dlaczego to wspominam? Każdy z tych filmów więcej dzieli niż łączy, a ich odrębna gatunkowość może sugerować, że kompozytor nie do końca był wówczas przekonany, który tor obrać. Może właśnie stąd, chcąc przetestować własną umiejętność adaptacji, Marianelli posunął się do horroru, gatunku ostatecznego, mającego wspaniała historię w muzyce filmowej.

The Return, bo o tym filmie mowa, to twór zły i w żadnym elemencie nieprzekonujący. Sarah Michelle Gellar gra młodą kobietę wracającą do rodzinnego Teksasu, aby podpisać ważną umowę z jeszcze ważniejszym klientem naftowym. Przy okazji odzywa się w niej dawna przypadłość, w skutek której dziewczyna słyszy nawiedzające ją głosy. Gdy miała 11 lat, bowiem, doszło do tajemniczego wydarzenia – o nim, jak zaklęty, milczy jej ojciec, w tej roli Sam Shepard. Joanna nie tylko przeżywa przerażające wizje, ale również sama się okalecza, co tylko podbija filmową stawkę. Kilka miejsc, i lokalnych popaprańców chcących przygarnąć spanikowaną Joannę pomoże rozwiązać tajemnice z przeszłości. Starczy.

Album Marianelliego trwa niewiele, bo 35 minuty, co dla tego gatunku i tak jest w porządku zważywszy na często bardzo ujednoliconą partyturę, która mu towarzyszy. Podejście jakie stosuje kompozytor można nazwać czysto romantycznym z przeciągłymi partiami smyczków i sporadycznie pojawiającym się pianinem. Dwa najważniejsze utwory, czyli w tym przypadku The Girl With Two Souls i następujące po nim Collision to klimatyczne, niepokojące tematy niczym nie zaskakujące w kontekście innych prac artysty. Trzeba jednak pamiętać, że to rok 2006 więc Collision jest prawdopodobnie jednym z pierwszych utwór w dorobku Marianelliego, w którym wysuwa on na pierwszy plan dramatyczną teksturę zbudowaną na ostinato wysokich smyczków. Tym charakterystycznym zabiegiem będzie o sobie przypominał w późniejszych pracach. Inna aranżacja Collision pojawia się w Terry Warms Up a także w finałowym, bardzo ładnym zresztą, Annie Dies. Temat jest strzałem w dziesiątkę, bowiem nie tylko subtelnie akcentuje poczynania głównej bohaterki, ale również otacza ją mgiełką dzieciństwa – czasem szalenie istotnym w kontekście fabuły.

Jako że The Return jest horrorem, w strefie audio otrzymuje również fragmenty napisane pod tę okoliczność. W Present and Past słychać nieco zagadkowo wydłużające się niskie dźwięki kontrabasu, przechodzące do fletów i całkiem sprawnego rozwinięcia składającego się na smyczki i dźwięki pianina. Napięcie słychać w Griff’s Garage oraz Cornered. Nie są to jednak momenty, które Marianelli specjalnie przygotował na tę okazję. Jest w dużej mierze odtwórczo z dysonansowymi powtórzeniami i nadającą tempa sekcją dętą. Łatwo złapać się na tym, że podobną strukturę słyszeliśmy w ścieżkach Christophera Younga czy chociażby Znakach Jamesa Newtona Howarda. Powodu, dla którego w The Return użyto takich środków wyszukiwać należy się w obrazie.

A tutaj muzyka działa aż za dobrze, i nie jest to do końca kwestia pozytywna. Twórcy filmu wyznaczyli ewidentnie zbyt trudną rolę dla Włocha, przez co zamiast budować atmosferę strachu obrazem i grą aktorską (tej tutaj nie ma), za bardzo zaufali warstwie audio. Skutkiem tego są mdławe sceny zagłuszone przez score lub te, w których faktycznie czuć strach, tylko sam jego odbiór utrudnia muzyczny hałas. Wniosek jest jeden, ta praca Marianelliego sprawdza się lepiej na krążku niż słuchana na ekranie. Gdy poznamy ją w oderwaniu od filmu, paradoksalnie szybko wyłapiemy intrygę, niebezpieczeństwo i ten ładunek refleksji, który sam obraz irytująco tłumi. Jeśli po seansie ciągle pamiętamy o muzyce, cała w tym zasługa tematów, de facto, tak dobrze poprowadzonych na płycie. Swoją droga spora część kompozycji, którą tam usłyszymy, nie pokrywa się z obrazem, co tylko dowodzi jak skrupulatnie i zbyt nerwowo twórcy podeszli do tego elementu produkcji.

Na koniec upiorny smaczek, w sam raz pod cykl w jakim pojawia się ta recenzja. Zanim nasz kompakt przeniesie nas w część instrumentalną, usłyszymy piosenkę Patsy Cline zatytułowaną Sweet Dreams (of You). Joanna nie jest w stanie jej wyłączyć, gdy swoim pędzącym samochodem przekracza granice Teksasu. Piosenka gra i gra, przenikając fale każdej możliwej stacji radiowej. Okazuje się, że przy tym właśnie kawałku doszło do okropnej zbrodni służącej za oś całej historii. Dodam tylko, że spory w tym udział samochodów, jakkolwiek beznadziejnie to brzmi. Reżyser musiał być doskonale przekonany o wyborze czołowej piosenki (ciarki przechodzą jeśli było odwrotnie). Otóż Patsy Cline była amerykańską piosenkarką country, która w roku 1961 uległa nieomal śmiertelnemu wypadkowi samochodowemu (z ang. collision). Gdy jej przyjaciółka Dottie West zjawiła się na miejscu, Patsy poprosiła aby najpierw zająć się kierowcą drugiego samochodu. Cline wypadek przeżyła lecz dwa lata później jej prywatny samolot roztrzaskał się pod Nashville. Dzień wcześniej piosenkarka dawała koncert upamiętniający śmierć w wypadku samochodowym didżeja „Cactusa” Jacka Calla. Jeśli chodzi o Dottie West, przyjęła do serca słowa swojej przyjaciółki. Gdy 30 Sierpnia 1991 samochód Kenny’ego Rogersa, z Dottie na siedzeniu pasażera z całym impetem przeleciał przez barierki mostu, ta nie odczuwając większych obrażeń poprosiła aby najpierw udzielić pomocy kierowcy. Rogers przeżył wypadek, West zmarła pięć dni później w skutek odniesionych w wypadku obrażeń.

Tragiczna analogia pomiędzy artystką a fabułą filmu niezaprzeczalnie dodaje jej gorzkiego smaczku. Nie zapominając jednak o partyturze Marianelliego, trzeba zaznaczyć, że broni się ona przed inwazyjnością tego przecież czarującego, choć odrobinę budzącego grozę utworu, jakim jest Sweet Dreams (of You). I choć wielu może przyznać pierwszeństwo Patsy Cline, to Marianelli swoją muzyką stara się budować klimat tego filmu i jest jego wybijającym się, choć nie pozbawionym sporych wad, elementem. Szkoda tylko, że walory te dostrzeżemy dopiero, gdy zapomnimy o filmie, a całą swoją uwagę skierujemy na wydanie płytowe.

Najnowsze recenzje

Komentarze