Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Joe Hisaishi

Parasaito Ivu (Parasite Eve)

(1997)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 19-08-2014 r.

Parasaito Ivu to dylogia gier komputerowych wydanych w 1998 i 1999 roku, które obok serii Resident Evil zaliczane są do najbardziej znanych tzw. survival horrorów drugiej połowy lat 90-tych. Z pewnością nie wszyscy fani tej gry pamiętają, że na rok przed premierą pierwszej części ukazał się pełnometrażowy film w reżyserii Masayukiego Ochiai, (późniejszego twórcy amerykańskiego wersji Shutter – Widmo), który był ekranizacją powieści o tym samym tytule wydanej dwa lata wcześniej. Ze względu na to, że produkcja nie odbiła się szerokim echem prawdopodobnie jeszcze mniej amatorów wirtualnej zabawy z Parasaito Ivu mogło zapoznać się z tymże obrazem. Piszę o tym nie bez powodu, albowiem produkcja nie tylko bazowała na tak przecież ważnym dla całej franczyzy książkowym pierwowzorze, ale była także fabularnym prequelem gier video stanowiąc swego rodzaju wprowadzenie do tego universum. O ile gry z tego gatunku polegają głównie na walce z całym szeregiem wszelkiej maści mniej lub bardziej przerażających bestii, o tyle film to już mówiąc kolokwialnie zupełnie inna bajka.

Parasaito Ivu Ochaiego jest w zasadzie historią miłosną z dodanymi elementami sci-fi i horroru. Z tego też względu daleko jej do popularnych na Zachodzie straszaków z Japonii takich jak powstałe w podobnym okresie serie Ring czy Ju-On. Co ciekawe te słynne filmy jak i wiele innych horrorów z Japonii wywodzi się z tradycyjnych ludowych opowiadań, które zwykło się określać kaidan – historia o duchach. Interesujące jest to, że Parasaito Ivu wychodzi jakby na przekór tak silnie zakorzenionym tradycji gatunkowym elementom i w głównej roli stawia nie duchy, a ludzi owładniętych przez żadne zagłady… mitochondria. Pomysł dziwny, żeby nie powiedzieć głupi, a z biologicznego punktu widzenie niemalże idiotyczny, ale będący jednak poniekąd pewną nowością dla gatunku. Fabuła skupia się wokół postaci dr Nagashimy, którego żona ginie w wypadku samochodowym. Zrozpaczony tym faktem postanawia pobrać od zmarłej bogatą w mitochondria wątrobę i rozpocząć na niej eksperymenty mające doprowadzić do przywrócenia życia ukochanej. Nie zdaje sobie jednak sprawy do jak poważnych konsekwencji doprowadzi takie postępowanie. Parasaito Ivu to bez dwóch zdań film z ambicjami, starający się przekazać widzowi morał, co nie zostaje jednak osiągnięte, ponieważ naprawdę trudno kupić opowiadaną przez reżysera historię. Z tego też powodu niestety dużo bliżej mu do monstrualnego kiczu niż etycznego moralitetu. Na szczęście wydany w dzień premiery filmu soundtrack reprezentuje zupełnie inny poziom.

Jego autorem był nikt inny jak Joe Hisaishi, który ówcześnie był prawdopodobnie jedyną znaną osobistością mającą wkład w powstanie Parasaito Ivu. Był to okres bardzo ważny dla kompozytora ponieważ to właśnie wtedy powstawała powszechnie uważana za jego opus magnum Księżniczka Mononoke. Hayao Miyazaki przesunął premierę z lipca 1996 na lato następnego roku , przez co na przełomie lat Hisaishi znalazł czas, aby wziąć pod swoje skrzydła Parasaito Ivu, który był pierwszym i jak dotąd ostatni horrorem z jakim miał do czynienia. Pomimo tego, że Japończyk nie miał jak dotąd styczności z taką produkcją doskonale wiedział co ma zrobić, aby jego ilustracja nie odniosła fiaska. Generalnie omawiany score skupia się wokół stylu charakterystycznego – zwłaszcza pod względem melodycznym – dla Hisaishiego, ale wzbogaconego o nowe, eksperymentatorskie elementy. Taki obraz partytury znakomicie odzwierciedla wydany przez Polydor soundtrack prezentujący zaledwie niespełna 30 minut muzyki, choć nie jest to całość materiału jaki Japończyk napisał na potrzeby Parasaito Ivu. Zawartość jak i konstrukcja albumu zdaje się przypominać często wydawane przez kompozytora popularne Image Albumy. Krążek zawiera bowiem zaledwie siedem utworów, z których żaden nie trwa poniżej czterech minut i nie powtarza wcześniej zaprezentowanego materiału. Wyjątkiem od tej drugiej reguły jest tylko zamykająca album kompozycja będąca odmienną aranżacyjnie i już czysto instrumentalną repryzą tematu zawartego w pierwszej kompozycji.

Ten fakt nie powinien dziwić, gdyż Eve – Vocal Version – z pewnością najlepsza i najbardziej pamiętna kompozycja na płycie – prezentuje temat przewodni ścieżki dlatego też dla spięcia szczelną klamrą albumu powtórzono go na końcu płyty. Jak wspomniałem osią fabularną filmu jest wątek miłosny, dlatego też wiodąca melodia musiała mieć oczywiście charakter liryczny. Poniekąd słychać w niej echa motywu przewodniego z Futari czy nawet – o dziwo – Porco Rosso, ale dotyczy to głównie początkowych nut. Hisaishi zawsze miał w zwyczaje pisać długie, kilkunasto- lub nawet kilkudziesięcionutowe tematy do swoich filmów i taki właśnie otrzymało także Parasaito Ivu. Dlatego też pomimo paru znaków charakterystycznych dla Japończyka motyw przewodni jest kompozycją na tyle autonomiczną, że nie można zarzucić selfplagiatu. Poza urzekającą melodyką zwraca uwagę bardzo ciekawy, podrasowany elektronicznie aranż w drugiej połowie utworu. Jednak na szczególne uznanie zasługuje wykonanie, a mianowicie wokal Hisary Sato, której sopran znakomicie balansuje pomiędzy pięknem a mrocznością, delikatnością, a drapieżnością z każdą kolejną frazą odkrywając przed słuchaczem kolejne, nowe oblicza tematu przewodniego. Motyw ten z pewnością może postawić obok równie pięknego, choć nieco uboższego aranżacyjnie tematu Yoko Shimomury z pierwszej część gry Parasaito Ivu, którego z pewnością wszyscy gracze doskonale pamiętają.

Całe instrumentarium na które Hisaishi rozpisał swoją partyturę ogranicza się zaledwie do sopranu, akustycznej gitary (na której gra stały współpracownik Japończyka – Masayoshi Furukawa) i sekcji smyczkowej do których dochodzą jeszcze obsługiwane przez samego kompozytora syntezatory i oczywiście niezastąpiony fortepian. Pomimo skromnego składu Hisaishi nie miał najmniejszego problemu wycisnąć pokłady emocji w czym zasługa także nienagannego wykonania, a zwłaszcza solówek na poszczególnych instrumentach (wspomniany wyżej sopran, czy piękna, nostalgiczna asysta gitary w pierwszym utworze). Przeznaczone są one głównie do muzycznej interpretacji relacji międzyludzkich w tym oczywiście wątku miłosnego, co stawia je w opozycji do wykorzystywanych przez Japończyka syntezatorów, które znajdują swoje zastosowanie w ilustrowaniu scen związanych z wszelakimi fabularnymi elementami sci-fi czy horroru. Dlatego też pod tym względem bardzo interesująco wypada Eve – Vocal Version, w którym Hisaishi konfrontuje tradycyjne instrumenty z elektronicznymi fakturami podkreślając w ten sposób metafizyczność wątku miłosnego będącego fabularnym pomostem pomiędzy dramatem bohaterów a przedstawionymi w filmie wątkami science-fiction.

Bardzo ważną, o ile nawet nie istotniejszą rolę od tradycyjnych instrumentów odgrywa wspomniana przez mnie elektronika, z która Hisaishi był za pan brat od początków swojej kariery. Czas miał pokazać, że Parasaito Ivu okaże się ostatnim scorem Japończyka do filmu fabularnego w którym tak znaczący wpływ miały syntezatory – jedynie późniejsze Lalki mogłyby pod tym względem konkurować z omawianym tytułem. Spoglądając wstecz na twórczość Hisaishiego możemy stwierdzić, że podobną elektronikę wykorzystywał już nieraz, zwłaszcza w serii dokumentów tokijskiej telewizji NHK Universe Within, których tematyka – co ciekawe – podobnie jak Parasaito Ivu oscyluje wokół wątków biologicznych. Kompozytor wykorzystuje je głównie do próby wykreowania napięcia oraz muzycznej identyfikacji naukowych eksperymentów. Suspens buduje przede wszystkim poprzez wykorzystanie fragmentów Darkness oraz Choral. Ten pierwszy to przykład sonatinowskiej minimalistyki, którą można by – używając filmowej terminologii – spokojnie przeszczepić do któregoś z wczesnych filmów Takeshiego Kitano, ale jego rola jednak w filmie została znacznie ograniczona. Choral to natomiast przykład klimatycznej, mrocznej i gęstej elektroniki świetnie oddziałującej na wyobraźnie tak widza jak i słuchacza. Ponadto możemy w nim usłyszeć jak Hisaishi bardzo ciekawie i udanie próbuje przetłumaczyć na swój indywidualny, minimalistyczny styl Tubular Bells Mike’a Oldfielda, dodając tu i ówdzie elektroniczne plamy dźwiękowe.

Będąc już przy elektronice nie można nie wspomnieć o niesamowitym utworze Cell, który spokojnie mogłoby się znaleźć na jednym z eksperymentalnych albumów studyjnych Hisaishiego z lat 80-tych. Myślę, że nie ma w tym żadnej przesady jeśli stwierdzimy, że jest to jeden z najbardziej oryginalnych utworów w bogatej przecież karierze Japończyka. Niesamowity, mrożący krew w żyłach efekt Hisaishi osiąga za pomocą psychodelicznych partii na fortepian i kapitalnej elektronice, która poza wykreowaniem muzycznego tła stara się także naśladować ludzkie glosy czy nawet złowieszczy, dziecięcy chichot. W ten sposób kompozytor sugeruje widzowi, że ukazywany przez reżysera montaż eksperymentów, pomimo dobrych zamiarów nie będzie przyczyną późniejszego uszczęśliwienia bohaterów. Aby dopełnić opisu poszczególnych utworów muszę jeszcze wspomnieć o utworze Explosion co prawda sprawnie ilustrującym punkt kulminacyjny, ale mogący także stanowić pewien zgrzyt podczas odsłuchu ze względu na gęstą, dysonującą architekturę kompozycji.

Sporych problemów dostarcza ocena samego wydania, które zapewne podzieli słuchaczy. Soundtrack został wydane jedynie w tej, niespełna 30 minutowej wersji, a przecież w czasie seansu szybko zorientujemy, że bardzo wiele score’u ostatecznie nie trafiło na ostateczny album. Jak wspomniałem wyżej decydenci z Polydoru zdecydowali się przyjąć formułę Image Albumu, dlatego też postanowiono odrzucić wiele repryz poszczególnych motywów i ich drobnych aranżacji. Dla słuchacza filmówki, chcącego zapoznać się z tym mało znanym fragmentem twórczości Hisaishiego taka koncepcja wydaje się całkiem wygodna. W zasadzie wszystkie muzyczne pomysły (nie licząc krótkiego sound designu z kilku scen) znalazły się na albumie w dogodnych, nie noszących szczególnych znamion ilustracyjności aranżacjach. Inaczej sprawa może wyglądać z punktu widzenia zagorzałych miłośników twórczości japońskiego kompozytora. Trzeba jasno stwierdzić, że taki projekt jak właśnie Parasaito Ivu tak gatunkowo jak i muzycznie jest pozycją bardzo nietuzinkową w filmografii Hisaishiego. Dlatego też większość fanów – w tym ja – z pewnością chciałaby mieć do dyspozycji więcej tej muzyki nawet kosztem pogorszenia jakości odsłuchu. Jednak spoglądając na ten problem obiektywnie, uważam że właśnie taka prezentacja muzyki na pewno przyczyni się do częstszego sięgania po ten soundtrack przez zwykłych słuchaczy filmówki popularyzując w ten sposób twórczość Japończyka. Natomiast wszystkim w pełni nieusatysfakcjonowanym miłośnikom Hisaishiego polecam uzbroić się w cierpliwość oczekując na nowe wydanie tejże muzyki, albo zwyczajnie sięgnąć po film Ochiaiego.

Inne recenzje z serii:

  • Parasite Eve (gra)
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze