Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian Tyler

Bubba Ho-Tep

(2003)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 12-03-2009 r.

Elvis Presley, który swego czasu zamienił się miejscami ze swoim sobowtórem, żyje i wiedzie nudne życie w domu spokojnej starości, gdzieś w Teksasie. Wraz z przyjacielem, uważającym się za inną znaczącą postać XX-wiecznej historii USA, podejmuje walkę o dusze pensjonariuszy ze staroegipską mumią, która wśród staruszków znalazła łatwe ofiary. Brzmi tak głupio, że aż śmiesznie? I nic dziwnego, bo Bubba Ho-Tep Dona Coscarelli’ego to przede wszystkim oryginalna, nieco zwariowana komedia, ale nie tylko, bo mieszająca także wątki horrorowe, obyczajowe a nawet refleksje o przemijaniu. Film to raczej niszowy, ale mający tu i ówdzie pozycję kultową i wiernych fanów, których zdobył przede wszystkim przezabawnymi monologami Elvisa (zaskakujący w tej roli gwiazdor kina klasy B – Bruce Campbell) i jego rozmowami z kumplem Jackiem (nieżyjący już Ossie Davis). Humor całości potęguje jeszcze naprawdę udana i bardzo dobrze radząca sobie w obrazie ścieżka dźwiękowa, której bynajmniej nie stanowią utwory Elvisa, ale instrumentalna muzyka autorstwa Briana Tylera – człowieka, któremu zarzuca się często brak stylu, ale któremu nie można odmówić ilustracyjnej trafności.


Tyler trafił do produkcji Bubba Ho-Tep, gdy na etapie wstępnego montażu reżyserowi podsunięto soundtrack z pierwszego kinowego filmu kompozytora Six-String Samurai. Coscarelli’emu score ten się spodobał i nawet używał go w charakterze temp-tracku. Pewne podobieństwa stylistyczne między tymi dwiema ścieżkami wydają się więc nieuniknione. Podobnie jak Six-String Samurai, Bubba Ho-Tep mocno opiera się na rockowym czy też rockowo-bluesowym brzmieniu, korzystając z adekwatnego, raczej kameralnego instrumentarium, w którym zasadniczą rolę powierza kompozytor gitarze elektrycznej. Muzyka z filmu Coscarelli’ego jest jednak, jeśli mogę to tak określić, mniej „piosenkowa” a bardziej tradycjonalistyczna w swoim charakterze. Oczywiście nie zawiera także żadnych dalekowschodnich konotacji oraz na całe szczęście żadnych przepisanych z temp-tracku motywów czy fraz.


Tyler, który nie raz pokazywał się już jako zgrabny tematyk, tak i w tym przypadku stworzył kilka wyrazistych motywów, z których jeden stanowi w zasadzie główny temat całej kompozycji. Jest nim melodia zaprezentowana po raz pierwszy w Bubba a później rozwinięta w The King, w której ze spokojnego gitarowego solo w nieco westernowym stylu przechodzi w niemal bohaterski ‘anthem’, za sprawą dorzucenia wzniosłych wokaliz. Wzniosłych oczywiście w pewnej przyjętej tu celowo przejaskrawionej konwencji i żartobliwym tonie. I tak właśnie działa ten temat (jak i cała muzyka Tylera) w filmie, dodając nieco parodystycznego charakteru, choćby scenie, gdy Elvis i jego kumpel przemierzają korytarz, by ostatecznie rozprawić się z mumią. Moim ulubionym motywem albumu jest jednak, zaprezentowany jedynie w The King’s Highway oraz w muzyce z napisów końcowych, taki bardziej rockowy, „cool’owy” fragment.


Jako, że obraz zawiera istotne elementy horroru, to i w muzyce nie mogło ich zabraknąć. Nie są one niestety szczególnie mocną stroną na albumie. Ilustracje tych fragmentów filmu, w których „coś się dzieje”, Tyler oparł głównie o mocne, mroczne brzmienia syntezatorów wspomaganych zmiksowanym wokalem czy bębnami (A-C-T-I-O-N), a także o ostre gitarowe riffy żywcem wyjęte z muzyki rockowej czy metalowej (czwarty na płycie Soul Sucker). Rewelacyjne to zdecydowanie nie jest, ale w samym obrazie oczywiście sprawuje się dobrze, a na płycie… powiedzmy, że da się tego słuchać. Ponadto wspomnieć jeszcze trzeba, iż w kilku fragmentach kompozytor tak stylizuje wokal i gitarę, by delikatnie oddać w muzyce pochodzenie mumii, choć przekrojowo w całej muzyce zdecydowanie więc czuć Teksasu, niż Egiptu, ale też patrząc przez pryzmat fabuły jest to w pełni zrozumiałe.

Wydaje mi się, że największym problemem soundtracku jest pewna monotonia. Nawet powtarzane któryś raz te spokojniejsze aranżacje głównego tematu, bez wsparcia obrazu, nie potrafią szczególnie trafić do słuchacza. Także pozostałe elementy score’u, gdy pojawiają się po raz któryś, mogą zacząć nużyć. O underscore chyba najlepiej nie wspominać, na płycie stanowi kompletnie bezwartościowy wypełniacz czasu, na całe szczęście jest tego naprawdę bardzo, bardzo mało.

Mimo wszelkich wad, mimo nawet może pewnej kliszowości (jak to zwykle u Tylera bywa) uważam, że Bubba Ho-Tep jako muzyka filmowa powinien jednak zostać oceniony dobrze. Oczywiście nie z powodu albumu, który mógłby być swobodnie o kilka minut skrócony i zmontowany w nieco dłuższe utwory, ale z powodu tego, jak świetnie działa w filmie, w którym buduje klimat, dodaje komizmu i emocji. Sam soundtrack jest pozycją skierowaną mimo wszystko chyba tylko dla fanów obrazu. Świadczy o tym jego wydanie w limitowanej „signature edition”, w której każdy egzemplarz został własnoręcznie podpisany przez kompozytora oraz reżysera. Ci, którzy filmu nie widzieli pewnie nie będą mieli tu czego szukać, chyba że ktoś naprawdę lubi tego typu klimaty swoistego pastiszu skąpanego w rockowej stylistyce. Ja akurat nie przepadam, a mimo to po obejrzeniu obrazu od razu zacząłem rozglądać się za soundtrackiem i na moment niemal uwierzyłem, że Brian Tyler to naprawdę dobry kompozytor.

Najnowsze recenzje

Komentarze