Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Thomas Newman

Revolutionary Road (Droga do szczęścia)

(2008)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 02-02-2009 r.

Na początku 2008 roku wielu przewidywało, że może to być rok Thomasa
Newmana, wracającego po przerwie wraz z nowymi filmami Sama Mendesa oraz
wytwórni Pixar, potencjalnymi kandydatami do najwyższych branżowych nagród.
Dziś już wiadomo, że szanse kompozytora na długo wyczekiwaną statuetkę
Oscara relatywnie zmalały wraz z triumfalnym wkroczeniem A.R. Rahmana i Bollywoodu do Fabryki
Snów. Rok 2008 był dla Newmana
niewątpliwie udany, choć może nie aż tak, jak niektórzy by chcieli –
Wall.E nie okazał się muzycznym arcydziełem animacji, aczkolwiek był
ścieżką bardzo dobrą; arcydziełem nie jest również Revolutionary
Road
. Nowy film Mendesa, niesłusznie pominięty przy rozdaniu nominacji
oscarowych, to kino wysokiej próby, niebanalny, koncertowo zagrany (zwłaszcza Di
Caprio) kameralny dramat psychologiczny w poetyce takich klasyków
amerykańskiej kinematografii, jak Cat On a Hot Tin Roof czy Who’s Afraid of
Virginia Woolf?
, choć może nie do końca trafnie zbalansowany między
głównymi dramatis personae. Dla tego typu kina krytyka ukuła jakiś
czas temu termin „suburban drama” – i trudno znaleźć w Hollywoodzie
większego w tym gatunku specjalistę od Thomasa Newmana.


Zaczynając od filmu, bo w przypadku dramatu psychologicznego relacja
muzyka-obraz jest nieporównanie ważniejsza niż autonomiczne wydanie płytowe,
warto zwrócić uwagę na kilka przeciwstawnych aspektów, które zresztą
niejako transferują się na rozpowszechniony nakładem Nonesuch Records album.
Pierwsze co zwraca uwagę podczas seansu w kinie, to niezwykle trafny
„spotting” ilustracji Newmana, która mimo ergonomiki w wymiarze czasowym
pojawia się dokładnie tam, gdzie powinna być, momentami z zaskakującą wręcz
adekwatnością. Film Mendesa to typ kina niewątpliwie trudny do
zilustrowania, typ kina, gdzie łatwo przeszarżować, a gdzie prawdziwą rolą
kompozytora jest znaleźć dla siebie przestrzeń między niosącymi całą
niemalże zawartość dramatyczną dialogami. Revolutionary Road jako
opowieść funkcjonuje ponadto jak coś na kształt emocjonalnej sinusoidy z
nawracającymi kulminacjami; w związku z tym muzyczne zbalansowanie narracji było
zadaniem jeszcze cięższym. Końcowy efekt jest dość intrygujący –
kompozycja często (choć nie zawsze) działa jak echo, pojawia się, gdy ekranowa
dramaturgia na moment przygasa, jak gdyby zadaniem muzyki było uświadomić
widzowi, że konsekwencje działań bohaterów, mimo pojednań i okresowej
sielanki, są nieuniknione.


Z drugiej strony pojawia się pytanie, czy owa funkcjonalność nie została
przypadkiem osiągnięta przez Newmana i Mendesa niejako „na czuja”.
Revolutionary Road to bowiem pod wieloma względami – nie tylko stricte
kompozycyjnymi – ścieżka bardzo schematyczna i bazująca na kilku
przewijających się konstrukcjach muzycznych. Być może zatem Newman na potrzeby filmu i
przed przystąpieniem do konkretyzacji swojej pracy pod względem scenicznym,
przygotował po prostu kilka kluczowych idei, które potem razem z Mendesem,
ufając swojemu instynktowi, przyporządkowali poszczególnym sekwencjom.
Nic w tym w zasadzie nagannego, intuicja ich bowiem nie zawiodła, w czasie
seansu kilka razy czuć jednak, że obu panom bardziej chodziło o muzyczną
barwę aniżeli intelektualne powiązanie z rozgrywającą się sceną. Stąd
też Revolutionary Road jawi się nieco jako kompozycja „prób i
błędów”, trochę na modłę europejską, kompozycja która jednak nie jest zdolna
sama siebie wydźwignąć na najwyższy narracyjny poziom. Powodem jest
przede wszystkim nadmierne podporządkowanie jej jednej, powtarzającej się
koncepcji – w filmie niewątpliwie wybijającej się, ale jednocześnie
przyćmiewającej, nieszczególnie ekscytującą zresztą, resztę ścieżki. Mowa tu
oczywiście o temacie przewodnim.


Temat ów sprawia, że Revolutionary Road wymyka się nieco
standardowemu ujęciu, jakie schematyzm tej pracy siłą rzeczy narzuca. Nie w
wartości kompozycyjnej tkwi jednak jego siła, choć bowiem ładny i efektowny, nie
ma potencjału na bycie newmanowskim klasykiem. W czym zatem przejawia się
jego znakomitość? Otóż perfekcyjnie i w szalenie inteligentny sposób
ujmuje on warstwę ideową filmu Mendesa; nie chodzi tu bynajmniej o barwę czy
charakter faktury – pod tym akurat względem jest on równie przewidywalny co
cała reszta ścieżki. Konfrontując jednak w jego obrębie dwie
przeciwstawne idee muzyczne, Newman w bardzo piękny sposób dekonstruuje mit
idyllicznej suburbii: naprzeciw monotonnej, fortepianowej introdukcji uosabiającej
rutynę codzienności i zagubienie w korporacyjnym gąszczu (wymowna sekwencja
początkowa filmu, gdzie temat otrzymuje swoją inicjację), stawia
ekspresyjny smyczkowy motyw, który jest jakby erupcją emocjonalnej burzy tkwiącej w
bohaterach pod przykrywką ich normalności. Nie bez przyczyny zresztą w
dramatycznym finale obrazu to właśnie owemu kontrtematowi przyjdzie odegrać
pierwszoplanową rolę – tym samym wybuch emocji bohaterów, przypominający
niemy krzyk, przenosi się na warstwę muzyczną. Tę warstwę muzyczną, w
obrębie której od początku filmu toczyła się batalia między
zwyczajnością a ukrytymi ambicjami i marzeniami. Z tej perspektywy temat przewodni,
trochę może nadużywany na albumie, to mistrzowska kreacja, podnosząca
końcową ocenę ogólną o całe pół stopnia.

Niestety, temat będzie najprawdopodobniej jedynym elementem
Revolutionary Road, który zapisze się w szerszej świadomości – za kilka lat
kompozycja ta funkcjonować będzie zapewne głównie jako dwu- trzyminutowy
utwór gwarantujący archiwalną kompletność kolejnych kompilacji. Temat w
oderwaniu od kontekstu filmowego zatraci wiele ze swojej symboliki i obawiam się,
że skończy jako pomost między bardziej charakterystycznymi dziełami:
American Beauty czy Road to Perdition, nie mówiąc już o
Angels in America. Reszta płyty bowiem, z kilkoma wszakże wyjątkami (ładny, poboczny temat w filmie przypisany w zasadzie postaci April, Golden People; zadziorne The Bright Young Man; klimatyczne i nastrojowe Speaking of Production Control), jest zbyt typowa tak dla owego „suburban drama”, jak i dla samego kompozytora, by wbić się na dłużej w pamięć zwykłego słuchacza muzyki
filmowej, czy nawet miłośnika twórczości Newmana. Choć trudno zatem pozbyć się wrażenia, że to ścieżka pisana na autopilocie – co w obliczu artystycznych walorów filmu Mendesa stanowi pewne rozczarowanie – ma ona jednak wciąż na tyle klasy, by kilka seansów warto było jej poświęcić, nawet jeśli to Newman nie-oscarowy.

Najnowsze recenzje

Komentarze