Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alexandre Desplat

Curious Case of Benjamin Button, The (Ciekawy przypadek Benjamina Buttona)

(2008)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 29-01-2009 r.

Rok temu, po entuzjastycznie przyjętym przez krytyków filmie Lust, Caution, Alexandre Desplat miał zmierzyć się z wysokobudżetowym fantasy, kreowanym na następcę Władcy pierścieni – nakręcony przez Chrisa Weitza Złoty kompas okazał się jednak kompromitacją tak reżysera, jak i scenarzystów, z której obronną ręką wyszli jedynie twórcy strony wizualnej i kompozytor właśnie. Gdy następnie ogłoszono, że Francuz zaangażowany został do projektu sygnowanego nazwiskiem Davida Finchera, oczekiwania wzrosły po raz kolejny – tym razem bowiem twórca Malowanego welonu miał współpracować z jednym z najważniejszych i najbardziej nietuzinkowych reżyserów naszych czasów. Niestety po raz drugi Desplat spudłował, Ciekawy przypadek Benjamina Buttona to bowiem nie tylko najsłabszy film w karierze Finchera, ale i największe moim zdaniem rozczarowanie tego roku – obraz odpychający chłodem i obojętnością, jaką wzbudzają losy tytułowego bohatera, zaserwowany dodatkowo w nudny, schematyczny sposób. I tym razem to muzyka Francuza stanowi najjaśniejszy element całości, choć tak naprawdę w swoich założeniach z tą całością ma… niewiele wspólnego.

Album wydany przez Concord Records podzielony został na dwie płyty, z czego druga to w zasadzie tylko ciekawostka, kompilacja dialogów z filmu i utworów z epoki, czyli coś, co z pudełka wyjmuje się góra raz i pełni wartość głównie archiwalną, choć z pewnością stanowi zestaw imponujących standardów (głównie jazzowych), z prześlicznym Bethena autorstwa ojca ragtime’u, Scotta Joplina, na czele. Trudno w zasadzie o większy kontrast dla opartej o fortepian i subtelne barwy orkiestry kompozycji Desplata. Ta zaś to prawdziwa perła, przepiękny materiał, który bez wątpienia umieścić można pośród najlepszych dokonań Francuza i tym samym ciekawszych dokonań na polu muzyki filmowej w ostatnich latach. Skąpana w charakterystycznej dla Desplata poetyce, wywodzącej się z przełomowego Birth, ilustracja Benjamina Buttona to prawdziwy popis muzycznej wrażliwości, która w dobie szybkiego, pobieżnego odsłuchu bywa przez niektórych przeoczona i odbierana – o zgrozo – jako mdła tapeta. W istocie natomiast kompozycja ta w bardzo piękny sposób przy kolejnych seansach odkrywa nowe niuanse, orkiestracyjne detale i ukryte gdzieś pośród nut emocje. Desplat szanuje słuchacza i nie serwuje mu oczywistości, szanuje też materiał, nad którym przyszło mu pracować; stąd wrażenie, jak gdyby każdy dźwięk niósł ze sobą zespół znaczeń, jak gdyby owa dystyngowana elegancja całości nie była wcale dziełem przypadku. Choć zatem tradycjonalistyczna w formie, w sensie artystycznym kompozycja ta jest prawdziwą antytezą życzeniowej, fast-foodowej muzyki współczesnej, gdzie duch ścieżki zaczyna się i kończy na poziomie chwytliwej melodyjki.

Pięknych tematów Buttonowi jednak nie brakuje, choć tym razem przebojem na miarę Wong Chia Chi’s Theme Francuz słuchaczy nie obdarował. Na pierwszy plan wybija się czuły i delikatny, jak gdyby z nieśmiałością zakreślony temat miłosny dla Benjamina i Daisy, prowadzący bohaterów od pierwszego ich spotkania po finał opowieści, z cudownym A New Life po drodze (ze znakiem firmowym w postaci fletów a la wspomniane Birth). Jego pogodne, niewinne tony kontrastują z dojmującym smutkiem, eterycznie zarysowanym wręcz tragizmem Meeting Again i Nothing Lasts, które stanowią wzruszającą i bardzo piękną inkarnację samotności oraz przemijania. Ów rdzeń, Desplat traktuje bowiem miłość do Daisy jako centralny i niezmienny element życia Benjamina, obudowany jest zestawem muzycznych idei, które indywidualizują poszczególne poboczne i drugoplanowe wątki opowieści, będące podobnie jak ekranowe perypetie, wyłącznie przesuwającym się tłem dla love story. Dowcipne, jak gdyby pikantne Love in Murmansk, niepokojące Submarine Attack, pełne gracji, porywające Daisy’s Ballet Career, czy fatalistyczne The Accident (błyskotliwy utwór do udziwnionej formalnie, ale na swój sposób hipnotyzującej sceny), przeplatane tematem miłosnym, tworzą najlepiej chyba skonstruowany i najbardziej przystępny z amerykańskich albumów Desplata, album którego nie imają się dłużyzny znane choćby z The Painted Veil i który czaruje przez ponad godzinę.

Zgoła inaczej jednak wygląda sytuacja Benjamina Buttona jako ilustracji filmowej. W tym aspekcie pracę Desplata ocenić trzeba na dwóch płaszczyznach. W ramach klasycznej metodologii muzycznej narracji, kompozycja ta niewątpliwie swoją funkcję pełni bez zarzutu, ma charakterystyczną bazę tematyczną, indywidualny styl, który z biegiem czasu zespala się z duchem ekranowej opowieści, ma wreszcie zestaw utworów, które zwracają na siebie uwagę w kinie (Sunset on the Lake Pontchartrain czy wspomniany The Accident), wybijając się w swojej symbiozie z obrazem. W tym standardowym rozumieniu muzyki filmowej jest więc Benjamin Button pozycją godną zwrócenia uwagi, w tradycyjny sposób wykorzystującą jednostajną motorykę dla podkreślenia narracji z offu i ruchu czasoprzestrzeni. Niemniej jednak jest to jedynie fasada, której wątłości niedoświadczony widz zapewne nie dostrzeże, ale za którą kryje się szereg problemów natury artystycznej.

Paradoksalnie bowiem Desplat nie był najwłaściwszym wyborem do tego przedsięwzięcia, przynajmniej nie w tej formie, jaką Fincher swojemu filmowi nadał. Grzechem Benjamina Buttona jako obrazu jest jego beznamiętność, która sprawia, że całość ogląda się bez żadnych emocji, z obojętnością zabójczą dla każdego melodramatu. Tym samym elegancki, ale zachowawczy styl francuskiego kompozytora pozostawia film niemal tak chłodnym, jakim go Desplat musiał zastać w studiu montażowym; ilustracja ta pięknie operuje niedopowiedzieniem i emocjonalnym niuansem, cudownie podkreśla psychologiczne detale, lecz nie jest tym, czego obraz Finchera tak rozpaczliwie potrzebuje. Desplat napisał jak gdyby kompozycję do innej, dojrzalszej wersji opowieści, niż ta, która finalnie trafiła do kin; tymczasem Benjaminowi Buttonowi bardziej przysłużyłaby się tradycyjna hollywoodzka tapeta spod szyldu Hornera, Howarda czy ś.p. Poledourisa, która może z gracją maczugi i w sposób na dzień dzisiejszy trochę anachroniczny, ale jednak bezpośrednio i klarownie narzuciłaby obrazowi emocjonalny przekaz i pozbawiła go owego dojmującego chłodu.

Francuz próbuje co prawda, zwłaszcza w pierwszej połowie filmu, wydobyć z drętwej historii drugie dno i na tym etapie jego muzyka prezentuje się bez wątpienia ciekawie; trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że Desplat dopatruje się w opowieści Finchera głębi, która nie istnieje, jak gdyby próbował nas oszukać, że pod papierowymi postaciami, z tytułowym bohaterem na czele, kryją się skomplikowane psychologicznie istoty. Ta atmosfera ukrytych, niewypowiedzianych w pełni emocji działać mogła u Anga Lee czy w Malowanym welonie, obrazach operujących takim właśnie typem wrażliwości – Benjamin Button od ścieżki dźwiękowej potrzebuje jednak potężnego „kopa” emocjonalnego i w tym aspekcie kompozytorowi nie udaje się filmu wyratować. Gdyby oceniać ją zatem w kategoriach ilustracyjnego rzemiosła, skończyłaby bez większych problemów z czterema gwiazdkami; cóż jednak poradzić, że Desplat przyzwyczaił do pisania muzyki intelektualnie i artystycznie wykraczającej poza efektowny landszaft.

Wychodząc z kina, czułem podwójne rozczarowanie. Przez długi bowiem czas, jaki poświęciłem tej płycie, wydawało mi się, że w końcu udało się komuś napisać ścieżkę dźwiękową, która ukazywałaby to, co we współczesnej muzyce filmowej najlepsze, która byłaby przekonującym orężem w artystycznym sporze z legendą lat 90-tych, przez wielu wspominanych wciąż z olbrzymią nostalgią i rzucających cień na obecne konwencje stylistyczne gatunku. Kompozycja Desplata jako autonomiczny twór zdawała się zbierać na przestrzeni jednej płyty wszystkie argumenty, będąc przystępną ale nie banalną, zdyscyplinowaną ale nie hermetyczną, inteligentną acz nie pretensjonalną. Być może trafiła po prostu na nieodpowiedni film, który wszak wyraźnie ustępuje poziomem czołówce współczesnego, ambitnego amerykańskiego kina; jest niemniej część winy po stronie samego Desplata, który w swoich artystycznych zapędach tym razem przeszarżował, zapominając o prymacie obrazu. I choć niewątpliwie Ciekawy przypadek Benjamina Buttona to najpiękniej „przyrządzony” specjał muzyki filmowej 2008 roku, i choć z dużą dozą prawdopodobieństwa jest to jeden z najwartościowszych i najbardziej uroczych albumów tego sezonu, to pozostaje niedosyt straconej szansy. ”Le roi est mort, vive le roi!”, chciałem zakrzyknąć, ale to jeszcze nie czas.

Najnowsze recenzje

Komentarze