Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Bear McCreary

Terminator: The Sarah Connor Chronicles

(2008)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 08-01-2009 r.

Długo obawiałem się tej chwili. Terminator serialem telewizyjnym? W najczarniejszych snach fani serii nie wyobrażali sobie, że do tego mogłoby dojść. Trzecia część filmowa, która pojawiła się „znikąd” w 2003 roku i spowodowała więcej fermentu niż powinna, wzbudziła zainteresowanie szefów stacji Fox na ewentualne pociągnięcie tematu, tylko z nieco innej strony. Pierwsze pomysły, jakie pod koniec 2006 roku obiegły świat, mówiące jakoby serial miał odnaleźć się czasowo pomiędzy drugą, a trzecią odsłoną filmu wywołały niepokoje, słuszne zresztą, bo premiera jaka miała miejsce rok później dobitnie pokazała, że ciągłość fabularna została zachowana tylko z jednej strony. Serial doskonale wbił się w pustkę jaka pozostała po Dniu Sądu, trzecią niestety (lub może na szczęście) ignorując w zupełności zmieniając miejsce, czas akcji i losy bohaterów. Nie na tym koniec katastrof związanych z początkiem serialu. Choć obsady głównych bohaterów mało kto śmiał negować, postać która wcieliła się w obrońcę Johna Connora wołała o pomstę do Nieba – laleczkowata Summer Glau. Jej pierwsze starcia z równie cukierkowato wyglądającymi maszynami-zabójcami rodem z reklamy odżywki do włosów był istną groteską, gdzie rozgoryczenie związane z ostatecznym upadkiem serii mieszały się z jakimś dziwnym uczuciem, że wszystko jest jednym wielkim żartem. Do tego jeszcze ta „chemia” pomiędzy Johnem, a Cameron (maszyna broniąca Connora przyp. red.)… Wszystko to sprawiało, że Terminator: Sarah Connor Chronicles ogląda się raczej jako coś zupełnie wyrwanego z mrocznej i sztywnej wizji Camerona. Pomimo wielu obruszeń, serial doskonale żyje swoim życiem, zgarniając dla Fox’a krocie. Kto by pomyślał…

Gdy na stronach Foxa pojawiła się informacja, że autorem oprawy do T:SCC będzie nie kto inny jak Bear McCreary odetchnąłem z ulgą. Czemu? Kto jak kto, ale „Misiu” z bębenkami i elektroniką potrafi sobie radzić jak nikt inny. Spokój umysłu opłacił się, kiedy raz jeszcze zmierzyłem się z nieszczęsnym pilotem, potem z kolejnymi epizodami. Bear McCreary, zostawiając w tyle całe spustoszenie jakie poczynił w oryginalnym zamyśle muzycznym Fidela, Marco Beltrami, chwycił się mocno pierwowzoru, wyrwał z niego to co najlepsze i umieścił w swoim ciasnym co prawda, ale spektakularnym świecie muzycznym. Jaki efekt końcowy? Doskonale odnajdująca się w ramach serialu ścieżka dźwiękowa, potrafiąca odnaleźć słuchacza również indywidualnie. Przyjrzyjmy więc się jej bliżej.

Bear McCreary może dojrzałym kompozytorem nie jest, bo ma zaledwie parę tytułów na swoim koncie. Dojrzale natomiast potrafi rozreklamować swój produkt, ukierunkować go na masy, tak, aby te masy śliniły się na samą myśl, że wychodzi kolejny krążek z jego muzyką. Pewnego doświadczenia w swoim fachu nie można mu jednak odmówić, biorąc pod uwagę to jak dobrze radził sobie przez tych kilka lat w branży. Mimo tego, perspektywa pisania do serialu opartego na przebojowych filmach Camerona wywoływała w nim niemałe obawy, ponieważ jak sam podkreślał, wchodził w sferę muzyczną owianą kultem. Sferę, której jakiekolwiek zakrzywienie musi wiązać się z konsekwencjami w postaci ostrej krytyki rzeszy fanów. Na szczęście ci nie musieli prężyć mięśni. Kompozytor całkiem przyzwoicie poradził sobie ze swoim zadaniem, a spuściznę Fiedela wykorzystał w mądry sposób. Cóż miałoby to oznaczać w praktyce? Ano to, że nie otrzymujemy muzycznej powtórki z rozrywki, bezmyślnej parafrazy ścieżek Brada, z drugiej strony nie dostajemy całkowicie nowatorskiego elektronicznego eksperymentu w stylu Beltramiego. Sarah Connor Chronicles to inteligentny pasaż pomiędzy tym co było i tym co jest – tym co najważniejsze od strony tematycznej w serii i to co najlepsze w warsztacie Beara McCreary’ego.



W momencie, gdy zaczynamy mówić o estetycznych walorach ścieżek dźwiękowych do Terminatora pojawiają się różne skrajne wręcz opinie. Bo to, co w filmie prezentuje się wyśmienicie, nie zawsze takie same wrażenia pozostawiać musi poza nim. Ścieżki do pierwszych dwóch filmów Camerona pokazały to dobitnie. Beltrami wszedł na nieco bardziej neutralną ścieżkę, a to dlatego, że typową dla serii elektronikę przemieszał z orkiestrą symfoniczną. Bear McCreary nie mógł sobie pozwolić na zatrudnianie dziesiątków muzyków, ale czy to kiedykolwiek stanowiło problem dla naszego „Misia”? Battlestar Galactica brzmi wspaniale, mimo, że pełnoorkiestrowych aranżacji tyle tam, co kot napłakał. Po raz kolejny zatem obawy o jakość finalnego produktu, także albumu, nie dotykały mnie w sposób szczególny.



Po długiej i bolesnej, głównie dla oczekujących, postprodukcji, w połowie grudnia ukazał się 64 minutowy krążek zawierający muzykę do pierwszego sezonu i kilku odcinków drugiego. Oprócz oryginalnej ścieżki dźwiękowej znalazło się na nim również kilka piosenek, wyprodukowanych (bądź też nie) przez samego kompozytora. Jedna z nich wita nas już po bezpośrednim naciśnięciu przycisku „play”. Pozwolę sobie poświęcić osobny akapit temu „intrygującemu” zjawisku muzycznemu…



Co w nim takiego intrygującego? Właściwie wszystko, począwszy od płaszczyzny lirycznej, aż po funkcjonalną. Zaczerpnięta z kart Starego Testamentu historia Samsona i Dalili została przez Beara wykorzystana do stworzenia piosenki opisującej bardzo interesującą sekwencję z początku sezonu drugiego, mianowicie dramatycznej sytuacji w jakiej znaleźli się Sarah i John (szczegółów nie zdradzam, ponieważ część z Was czytelnicy, mogła jeszcze nie dotrzeć do tego momentu. Niecierpliwych i tych, którzy już widzieli tą scenę odsyłam do filmiku w ramach rekapitulacji). Efektem tej pracy jest… teledysk w środku serialu – bardzo popularna metoda sztucznego podbijania dramaturgii we współczesnej telewizji. Niemniej jednak trzeba przyznać, że Bear dokonał ciekawej metafory, zestawiając obdarzonego nadludzką siłą Samsona z maszyną-zabójcą. Ciekawej nie znaczy do końca trafnej, bo spotkałem się z różnymi opiniami na temat tego kawałka. Mi osobiście nawet się podoba. Forma wykonania jak najbardziej odpowiadająca stylowi kompozytora, czyli brzmienia rockowe z lekko powiewającą chorągiewką etniki w tle, wszystko zapięte w luźny pas rytmiki country… Skomplikowane? Polecam empirycznie zbadać problem, aby to sobie uprościć. Abstrahując od piosenek jakimi może poszczycić się ten album (w tym jedna autorstwa brata „Misia”, Brendana McCrearyego) warto zagłębić się w samą muzykę ilustracyjną. Na pierwszy ogień pójdzie temat otwierający serial.



Specyfika czołówki nie dała kompozytorowi rozwinąć skrzydeł. Seria obrazów wspieranych krótkim monologiem tytułowej bohaterki wymusiła na McCrearym skonstruowanie nienarzucającej się zbytnio tapety dźwiękowej. Taką też popełnił. Zaprzęgając elektroniczne zabawki stworzył niespełna minutowy background, który sensu nabiera dopiero w ostatnich kilku taktach, gdzie do głosu dochodzi temat główny Fiedela. O wiele ciekawiej prezentuje się temat zamykający każdy odcinek. Ten zaledwie trzydziestoparosekundowy kawałek, zawiera w sobie (proszę to sobie wyobrazić) większość kluczowych motywów jakie Bear napisał na potrzeby SCC. Pierwsze skrzypce w partyturze odgrywa jednak temat Sarah Connor. Przewija się on przez niemalże każdy utwór o zabarwieniu dramatycznym. Już początek płyty, dokładnie trzeci utwór, przynosi nam 3-minutową suitę prezentującą tą, według mnie, bardzo trafną melodię. Gdybym miał ją porównać do jakiegoś tematu z poprzednich partytur zapewne swoją melancholijnością konkurowałby z tematem pustynnym Terminatora 2. Fakt, że zamiast gitarowych solówek mamy smyczki, ale wymowa obu podobna – smutek zamknięty w ciasnej klatce niepokoju. Na uwagę zasługuje również temat Dereka Reese’a,

W jednej z moich poprzednich recenzji prac Beara wspominałem, że kompozytor ten jest doskonałym aranżerem. Potrafi na setki sposobów przedstawić tą samą melodię tak, że słuchaczowi będzie stale jej mało. Tendencja ta daje wyraźnie o sobie znać w przypadku nie tylko tematu Sarah, ale głównie muzyki akcji. I tu po raz kolejny zaglądamy na podwórko ogranego już Battlestar Galactica. Rytmiczne sample perkusyjne wyrwane prosto z floty kolonijnej, rzucone na elektroniczny mroczny background Fiedela tworzą ciekawą hybrydę, która z początku wydawać się może nieco dziwna. Niemniej jednak sprawdza się znakomicie w swoim zadaniu. Wystarczy tylko sięgnąć po taki utwór jak Cromartie In the Hospital z mocno zarysowanym w tle „opadającym dźwiękiem” symbolizującym mechanicznego zabójcę. Do najciekawszych kawałków action-score zaliczyć należy przede wszystkim Highway Battle z inteligentnie dawkowanymi tematami grozy z T2 oraz melancholijny Sarah Connor. Całość wsparta estetycznie poprawnymi samplami Beara. Najoryginalniejszym kawałkiem akcji na albumie jest z pewnością Motorcycle Robot Chase, gdzie niczym niewyróżniająca się elektroniczna łupanka akcji została w sposób niezwykle oryginalny zmiksowana. Owych miksów dokonał niejaki Captain Ahab, tworząc bardzo industrialne, kakafoniczne dzieło. Przyznam, że gdy po raz pierwszy słuchałem tego kawałka nie wiedziałem co o nim myśleć. Kolejne doświadczenia uświadomiły mi, że Bear wraz ze swoim współpracownikiem po prostu zabawili się konwencją, zupełnie tak jak niegdyś Don Davis zrobił to wraz z Juno Reactorem przy okazji pracy nad Matrix Reloaded. Poczucia humoru nie można odmówić „Misiowi” za jego Atomic Al’s Merry Melody. Utwór ten zdobił „filmik edukacyjny”, który bez zbytniego zainteresowania podziwiali nasi bohaterowie podczas wizyty incognito w jednej z elektrowni atomowych. Tylko po co umieszczać to na albumie? Aby rozbić klimat ścieżki? Klimat tak mozolnie budowany nawet na najniższych szczeblach, tzn underscore?

Miało być krótko, a wyszło jak wyszło. Cóż, po prostu nie da się w kilku zdaniach opisać tej ścieżki. Mimo że muzyka Beara oryginalnością nie grzeszy, zawsze znajdzie się coś o czym warto napisać… Czego warto posłuchać. A po ścieżkę do Terminator: Sarah Connor Chronicles, w przeciwieństwie do samego serialu, warto sięgnąć, mimo że czasami może wydawać się trochę nużąca lub trefnie zmontowana. Ale czy to problem w świetle tego z czym musieli borykać się słuchacze ścieżek Fiedela? Żaden. Polecam.

Inne recenzje z serii:

  • Terminator
  • Terminator 2: Judgment Day
  • Terminator 3: Rise of the Machines
  • Terminator: Salvation
  • Terminator: Genisys
  • Terminator: Dark Fate
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze