Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian Tyler

Eagle Eye

(2008)
-,-
Oceń tytuł:
Paweł Stroiński | 31-10-2008 r.

Co by było gdyby… Piotr Wereśniak, jeden z naszych najlepszych scenarzystów, twierdzi, że wiele filmowych fabuł wychodzi od zadania sobie tego pytania. Zapewne z tego samego założenia wyszedł Steven Spielberg, kiedy wymyślił historię dwojga ludzi, których łączy to, że kierowani są głosem z telefonicznej słuchawki. Osoba z drugiej strony zdaje się obserwować ich do tego stopnia, że kieruje ich poczynaniami bardzo precyzyjnie. Reżyserem tego projektu został znany z Niepokoju D. J. Caruso. Główne role zagrali będący gwiazdą młodego pokolenia Shia LaBeouf i starsza od niego Michelle Monaghan. Z ciekawostek, autorem zdjęć do tego dynamicznego thrillera jest nasz rodak – Dariusz Wolski, a głos w słuchawce należy do Julianne Moore.

Przy Niepokoju D. J. Caruso współpracował z młodym kompozytorem ze stajni Remote Control, Geoffem Zanellim. Tym razem postawił na „gwiazdę” dominującego w tej chwili w Hollywood pokolenia – Briana Tylera. Twórca Dzieci Diuny miał za sobą dwa bardzo twórcze lata – w 2007 roku stworzył cztery partytury, z których najpopularniejsze to War i Alien vs. Predator: Requiem. Rok 2008 zaczał od czwartej części serii o Rambo, potem zaś zilustrował Bangkok Dangerous, dość długo oczekiwany thriller braci Pang z Nicholasem Cage w roli głównej. Tyler jest kompozytorem dość popularnym i w Ameryce cenionym, choć w Europie zdaje się czasem budzić kontrowersje. Zajmijmy się jednak jego najnowszą ścieżką.

Rozpoczynający album utwór tytułowy zaczyna się od mrocznego motywu, który powtórzy się kilka razy w ścieżce. Już wiemy, że mamy do czynienia z muzyką niepokojącą, trzymającą w napięciu. Główny temat jest, można powiedzieć, typowym anthemem w stylu Remote Control. Najlepsza bodaj aranżacja pojawia się w Honor. Nie pierwszy raz Brian Tyler posługuje się taką melodią. Zdaje się, że Hans Zimmer to jedna z najważniejszych inspiracji tego sympatycznego kompozytora. Na wpływ Niemca mogą także wskazywać niektóre rozwiązania rytmiczne, ale wydaje mi się, że ich źródłem jest zupełnie inna stylistyka. Amerykański twórca zdążył nas przyzwyczaić do dość brutalnej muzyki akcji, czasem przypominającej rozwiązania rockowe. To i fakt, że stawia na duże zespoły orkiestrowe (i to mimo, że często stosuje elektronikę), na pewno pomogło mu osiągnąć dużą popularność wśród zarówno fanów gatunku, jak i producentów. Tych drugich przekonać mógł także fakt, że, nie oszukujmy się, Tyler bez problemu jest w stanie się odwołać do temp-tracku, co uświadczymy także w tej ścieżce.

Tak jak w przypadku wcześniejszego War, jednym z podstawowych temp-tracków (co słychać chociażby po utworze trzecim) jest najwyraźniej muzyka Johna Powella do trylogii o Jasonie Bourne. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że angielski kompozytor stworzył w zasadzie szkielet współczesnej szpiegowskiej muzyki akcji a także underscore. Oczywiście, nie można powiedzieć, żeby każde ostinato brzmiało tak jak Powell, nie można tu przesadzać, nikt tej techniki przecież nie opatentował. Tyler też nie kopiuje wprost. Inspiracja jest jednak moim zdaniem oczywista. Można także usłyszeć wpływ Matrixa Dona Davisa, a parę razy pojawiają się jeszcze motywy ewidentnie inspirowane twórczośćią Jamesa Newtona Howarda (a zwłaszcza Ściganym)

Przyznać trzeba, że Tyler bardzo dobrze aranżuje na orkiestrę i nie chodzi tu tylko bynajmniej o to, że prawie nikt z kompozytorów Remote Control technicznie się do niego nie umywa. Prosty (prawie banalny wręcz) główny temat spaja całą partyturę. Złożoność muzyki, jak zwykle w jego twórczości, jednak nie tkwi w melodyce czy nawet harmonii, tylko w rytmie. Jest on wielowarstwowy, a to, co najbardziej zwraca naszą uwagę jest jednocześnie tym, co w tej partyturze (i stylistyce) jest najbardziej przebojowe. Wychodzi to stąd, że, tak jak w przypadku Zimmera, źródłem inspiracji jest tutaj muzyka rockowa, chociaż, zaznaczmy, dużo ostrzejsza niż u Niemca. Jeśli przyjąć, iż twórca Króla lwa wychodzi z tradycji takich zespołów jak Europe czy Van Halen, to w dużym uproszczeniu Tyler brzmi raczej jak Metallica. W Eagle Eye do dość typowych rozwiązań stosowanych przez Tylera dołączają także pewne awangardowe efekty. Owszem, pojawiają się już chociażby w Rambo czy Bug, ale podstawowym źródłem zdaje sie tutaj być przede wszystkim Elliot Goldenthal i jego pomysły aranżacyjne. Oczywiście można by to niejako „zwalić” na współorkiestratora Roberta Elhaia (pracuje z Goldenthalem od dawna), ale myślę, że to byłoby zbyt duże uproszczenie. To połączenie muzyki awangardowej i współczesnego rocka jest naprawdę dobre. Rytmy i wykonanie są ekscytujące (pominę na razie długość albumu, płyta by zyskała bardzo wiele na poważnym skróceniu), a elementy goldenthalowskie dodają do tego napięcia, co można usłyszeć w skądinąd świetnym Clutch Then Shift.

Nie jesteśmy też pozbawieni utworów bardziej rockowych. Mowa tutaj o Copyboy i napisach końcowych. Są one bardzo słuchalne, chociaż chyba za proste, by, jak członek jednego z zagranicznych forów poświęconych muzyce filmowej, uznać ten pierwszy kawałek za hołd człowiekowi pracy. Są to po prostu fajne i dość melodyjne kawałki rockowe, a w tych Brian Tyler jest naprawdę dobry, o czym świadczy jego nieco zapomniana ścieżka do komediowego horroru Bubba Ho-Tep. To także wskazuje na to, skąd do muzyki filmowej kompozytor trafił. Ma klasyczne wykształcenie, ale nie zapomnijmy, że w organizacji ASCAP jest znany jako autor piosenek. Notabene jedna z piosenek Tylera znalazła się na albumie z muzyką do pierwszych Szybkich i wściekłych, co zresztą doprowadziło do małego zamieszania dotyczącego tego, kto jest autorem partytury do filmu i ukrywa się pod inicjałami BT. Tajemnica się rozwiązała i okazało się, że tym kompozytorem jest także Brian T., ale Transeau, nie Tyler.

Na osobne wspomnienie zasługują dwa przedostatnie utwory albumu – Operation Guillotine i POTUS 111, które według mnie należą do najlepszych w karierze kompozytora. Poza tym, że są to bardzo dobre kawałki akcji, zawierają także dużą dawkę dramatyzmu, którego często u Tylera nie doświadczymy. Podobno kończącą film ilustrację podzielono na dwie części, gdyż orkiestra by po prostu fizycznie nie wyrobiła. Trzeba powiedzieć, że dość dużo przypomina tutaj wcześniejszą ścieżkę tego samego twórcy – Rambo. Tutaj w rytmice w szczególności ujawniają się wpływy Jamesa Hornera, charakterystyczny werbel i talerze słyszane także we wcześniejszych utworach. Należy jednak obalić wszelkie teorie dotyczące potencjalnych kopii z Batmana Początku Zimmera i Jamesa Newtona Howarda. Tyler mógł się inspirować metodą, ale bezpośredniej kopii raczej tu nie ma.

Muzyka Tylera ma wiele wad. Po pierwsze oryginalność. Problem temp-tracku istnieje w muzyce filmowej już od kilkunastu ładnych lat, a Brian Tyler jest jednym z kompozytorów, którzy mu najbardziej ulegają i pewnie dlatego tak go lubią producenci. Wydaje mi się także, iż przeszkadza tutaj fakt, że kompozytor jest wielkim fanem gatunku. Odnoszenie się do Davisa, Hornera, Silvestriego czy Goldenthala (trzy ostatnie przypadki – patrz Alien vs. Predator: Requiem) może mu wręcz sprawiać przyjemność, traktuje to jako takie niewinne hołdy. Czy to oznacza, że Tyler nie ma własnego stylu? Przyznam, że przez długi czas tak sądziłem, próbując przebrnąć przez gąszcz jego nawiązań, ale chyba jednak mówi dość mocnym głosem: prostą tematyką opartą głównie na czterech akordach (tych samych od Dzieci Diuny) oraz specyficzną, choć może kojarzoną z Hansem Zimmerem, rytmiką muzyki akcji. Ostatnią i być może największą wadą albumu jest jego długość. Muzyka brzmi dość jednostajnie i prawie 80 minut ciągłego mocnego orkiestrowego uderzenia może faktycznie zmęczyć każdego. Mimo wszystko chyba jedna z moich ulubionych ścieżek Briana Tylera. Gdyby tylko było krócej…

Najnowsze recenzje

Komentarze