Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Miklós Rózsa

El Cid (Cyd)

(1961/2008)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 03-10-2008 r.

Gdy w 1959 roku Miklós Rózsa odbierał Oscara za swoje magnum opus, czyli Ben-Hura, niewielu zapewne przypuszczało, że oto Złota Era Hollywoodu osiągnęła swoje apogeum i jej maniera już wkrótce ustąpić będzie musiała nowej stylistyce, która z początkiem kolejnej dekady przebojem wdarła się do Fabryki Snów. Wśród historyków muzyki filmowej nie ma pełnej zgodności co do cezury czasowej pomiędzy Golden a Silver Age’m, generalnie jednak przyjęło się stanowisko, że finałowymi akcentami epoki były ostatnie wielkie produkcje muzyczne Newmana, Kapera i Rózsy. Warto przy okazji zresztą nadmienić, że epickie arcydzieło Bronisława Kapera, Bunt na Bounty, pierwotnie przypisane było węgierskiemu kompozytorowi właśnie, będącemu liderem departamentu muzycznego MGM; nie udało się jednak pogodzić terminów z równoległym przedsięwzięciem – Cydem Anthony’ego Manna – i chyba… dobrze się stało, bo Rózsa w kinie marynistycznym nigdy nie czuł się tak dobrze, co grzebiąc w zakurzonych partyturach sprzed wieków i na ich podstawie tworząc nowe muzyczne światy.

W rezultacie powstało dzieło, które zostawia daleko w tyle resztę gatunku średniowiecznej epiki i które odcisnęło na symfonicznej muzyce filmowej kolejnych dekad niezatarte piętno. Tak jak Ben-Hur był dla świata antycznego w hollywoodzkiej kinematografii osiągnięciem szczytowym, tak El Cid stanowi swoiste podsumowanie własnego podgatunku – zwłaszcza w kontekście przebogatej twórczości węgierskiego kompozytora – będąc dojrzałym kuzynem takich prac, jak Ivanhoe czy przede wszystkim Knights of the Round Table. Sam Dr. Rózsa mówił zresztą po latach, że Cyd był jego ostatnim wielkim dziełem i tę właśnie pracę, która przyniosła mu ostatnią – podwójną – nominację do Oscara, uważał za finał najlepszego okresu swojej kariery (mimo że rok później popełnił niewątpliwie udane, ale nieco już wtórne Sodom and Gomorrah).

Proces powstawania muzyki do filmu Manna jest czymś, co dzisiaj, w dobie szybkiego scoringu, trudno byłoby sobie wyobrazić, gdyby nie Howard Shore i jego trylogia Władca pierścieni. O ile jednak adaptacja prozy Tolkiena stanowi w obecnej dekadzie chlubny wyjątek, o tyle system pracy nad Cydem nie był dla Rózsy żadną nowością. Węgierski kompozytor, muzykolog z zamiłowania, silnie zresztą zainspirowany przedsięwzięciem Manna (co również jest pięknym przykładem dla współczesnych twórców, w ciągu kilku lat nudzących się jednym gatunkiem, podczas gdy Rózsa na potrzeby kina epickiego pisał kilkanaście lat i wciąż był w stanie wykrzesać z siebie multum muzycznej wyobraźni), wyjechał do Hiszpanii w celu merytorycznego przygotowania do ścieżki; tam też przestudiował jeden z najważniejszych zabytków muzycznych średniowiecza – zbiór pieśni maryjnych Cantigas de Santa Maria, spisany w XIII wieku za rządów króla Alfonso X. W rezultacie zbiór ten stał się nie tylko źródłem inspiracji, ale w przypadku kilku pieśni został również przez Rózsę zaadaptowany do finalnej kompozycji, z efektami, co tu dużo mówić, zachwycającymi.


Owa pieczołowitość przygotowania oczywiście niesłychanie imponuje, zwłaszcza z dzisiejszego punktu widzenia i nie bez przyczyny uważa się Węgra za najwierniejszego muzycznej spuściźnie i wielowiekowej tradycji kompozytora, jaki kiedykolwiek pracował w Hollywood. Geniusz El Cida jako ścieżki dźwiękowej tkwi jednak tak naprawdę w czymś innym: otóż jest to jeden z najpiękniejszych w historii muzyki filmowej przykładów tego, co anglojęzyczni recenzenci określają jako „musical storytelling”, czyli narracji, opowiadania za pomocą ilustracji muzycznej. Score ten w rzeczywistości nie potrzebuje bowiem ani obrazu, ani linii dialogowych, by opowiedzieć historię Rodrigo Diaza de Bivar, zwanego Cydem, i to opowiedzieć od początku do końca, ze wszystkimi niuansami emocjonalnymi i psychologicznymi. Tej niesamowitej właściwości ilustracji Rózsy nie dało się dostrzec na dotychczasowych edycjach płytowych, były one bowiem bardziej zestawami utworów, aniżeli spójnymi strukturami muzycznymi; dopiero wydanie Tadlow, na którym znalazła się niemalże każda nuta napisana na potrzeby filmu, pokazuje poziom detalu i skomplikowania tej misternej konstrukcji.

Po przesłuchaniu kompletnej ścieżki, pierwsze co rzuca się w oczy, to kompozytorska wyobraźnia Rózsy, która zdaje się nie mieć granic. Jedyna właściwie późniejsza ilustracja filmowa, która z podobną gracją i geniuszem operuje wagnerowską techniką lejtmotywiczną, to chyba Empire Strikes Back Williamsa; Władca pierścieni Shore’a, pomimo ogromu warstwy tematycznej, jest w jej przetwarzaniu zupełnie sztywny, zaś jeden z najpewniejszych kandydatów do ścieżki dźwiękowej wszechczasów, Conan barbarzyńca Poledourisa, w ogóle nie posiada żywej, elastycznej we wzajemnym kontakcie i dialogu tematyki. Mistrzostwo Cyda w tej materii można by udowadniać, analizując którykolwiek z głównych wątków muzycznych, w szczególności wątek tytułowego bohatera – wystarczy jednak posłuchać imponującej sekwencji bitwy o Walencję (w kompletnej wersji trwającej – bagatela – blisko 40 minut!), gdzie Rózsa puszcza wszystkie hamulce i podejmuje niesamowity dialog pomiędzy kilkoma czołowymi tematami, skąpanymi w bajecznych orkiestracjach, okraszonymi wirtuozerią rytmiki, od rytmów synkopowanych po klasyczny marsz, tworząc razem arcydzieło filmowej batalistyki, prawdziwy symfoniczny tour de force.

Warstwa tematyczna jest oczywiście przebogata i trudno wskazać tu ten fragment, który byłby największą atrakcją Cyda. Spektakularny temat głównego bohatera zaintonowany w Prelude na przestrzeni blisko 2,5 godziny kompozycji przechodzi tyle transformacji, że sam jeden mógłby opowiadać cały obraz Manna; marsz Cyda, zamykający pierwszy akt filmu, to istny wulkan energii, jego koncertowa wersja w nowym wykonaniu dosłownie zwala z nóg; genialny temat miłosny dla Rodrigo i Chimeny jest już absolutną klasyką, przez niektórych uważaną za najlepsze na tym polu osiągnięcie Węgra (warto zauważyć, iż w pełnej krasie pojawia się on w filmie dopiero w scenie nocy poślubnej; ale jakież to jest wejście!); na dokładkę zestaw fanfar i pobocznych marszów, w których Rózsa się specjalizował (Entry of the Nobles, The King’s Champion, czy zupełnie nowa, niepublikowana wcześniej fanfarowa sygnatura dla Burgos), mała dawka arabskich stylizacji (temat przywódcy Maurów, Ben Yussufa, a także trochę egzotycznej muzyki źródłowej) i dziesiątki pobocznych motywów dopełniają rozmachu całej kompozycji.

Warto w tym miejscu wrócić do muzycznych inspiracji, Rózsa bowiem – nie pierwszy raz zresztą, wystarczy wspomnieć Ivanhoe czy Plymouth Adventure – okazuje się być nie tylko wybitnym kompozytorem, ale również znakomitym aranżerem. Linia melodyczna pieśni maryjnych trafia do stylizowanego, kameralnego underscore (Wedding Supper, The Twins), ale wykorzystywana jest również jako patetyczny marsz w Coronation i jako muzyka akcji w genialnym Fight for Calahorra (tutaj warto zwrócić również uwagę na dodatkowy, krótki sakralny motyw, jaki Węgier najprawdopodobniej skomponował sam i który towarzyszy modlitwie Rodriga o sprawiedliwy wyrok boski w zbliżającym się pojedynku – magia!). Aranżacje te włączone są tak integralnie w resztę muzycznej faktury, że bez akademickiej wiedzy właściwie nie sposób powiedzieć, gdzie kończy się Rózsa, a gdzie zaczyna muzyka tradycyjna. Mówiąc o inspiracjach, wspomnieć trzeba też o drugiej stronie medalu – wtórności. Węgier w swoich pracach często przetwarzał wcześniejsze pomysły i nawet Ben-Hur od tej słabostki nie jest wolny, niemniej w większości przypadków powtórki te są na tyle zgrabnie zakamuflowane, że nie zwracają szczególnej uwagi. W przypadku Cyda sporo takich mniejszych lub większych deja vu można wykryć: sam temat przewodni po części oparty jest na konstrukcji tematu głównego z Rycerzy okrągłego stołu; premierowo opublikowany na edycji Tadlow i nieobecny w finalnej wersji filmu przygodowy Rodrigo’s Men to wyraźna przeróbka Beau Brummell, tak naprawdę sięgająca aż 1943 roku i ścieżki do Sahary, gdzie odnaleźć można najwcześniejsze echa tego utworu. W fanfarowym preludium do bitwy o Walencję wyraźnie słychać inspiracje Quo Vadis?. W zasadzie jednak są to bardziej niuanse skierowane do muzykologów, aniżeli drażniące powtórki, choć ich obecność tak czy siak stanowi oczywisty minus Cyda jako całości.

Pozostaje w końcu przyjrzeć się nowemu nagraniu pod batutą Nica Raine i kompletnemu wydaniu sygnowanemu przez Tadlow Music. Jest ono bez wątpienia znakomite i pozostawia w tyle wszystkie wcześniejsze edycje, tak oryginał Węgra, jak i re-recording Sedaresa, choć daleki jestem od opinii wygłaszanych przez niektórych purystów Rózsy, deprecjonujących całkowicie ten ostatni album, który w rzeczywistości był zgrabnym i całkiem niezłym, choć oczywiście niedoskonałym odczytaniem pierwotnej ilustracji. W przypadku wydania Tadlow, Prażanie po raz kolejny udowadniają, że przez lata stali się muzykami doskonale czującymi materię filmową – wykonanie jest właściwie bezbłędne i bardzo bliskie oryginałowi, a jednocześnie pełniejsze, mocarne i majestatyczne. Osobne brawa idą do Jamesa Fitzpatricka, który ufundował z własnych pieniędzy całe przedsięwzięcie i dzięki któremu usłyszeć można jeden z najlepszych re-recordingów ostatnich lat, elegancko wydany i profesjonalnie przeanalizowany w liner notes Franka DeWalda. Jakby tego było mało, trzecia płyta uzupełniona jest o wciągającą suitę Rózsy z wybitnego kryminału noir Billy’ego Wildera, Podwójne ubezpieczenie – można więc powiedzieć, że Fitzpatrick i spółka wykorzystali tyle miejsca, ile tylko się dało. Fani Węgra ucztują już zresztą od paru tygodni.

Edycja Tadlow pięknie wpisuje się w ostatnią tendencję wznawiania białych kruków i wydawania tego wszystkiego, co kiedyś wydawało się nieosiągalne. Cyd co prawda na każdym z dotychczasowych albumów, mimo że żaden z nich nie prezentował nawet połowy całej kompozycji, był ścieżką zbierającą maksymalne noty u wszystkich właściwie recenzentów i u większości słuchaczy, tak naprawdę jednak ilustracja ta, podobnie jak i Ben-Hur, swoje największe walory odkrywa, gdy można przyjrzeć się jej w całości, kiedy to liczą się nie tylko wybitne tematy, ale spójność muzycznej struktury. Cyd pod tym względem dosłownie miażdży większość konkurencji i tak właściwie, patrząc kilkanaście lat wstecz, nie jestem w stanie wskazać ścieżki dźwiękowej, którą cechowałyby podobny rozmach, wyobraźnia i polot. Niewątpliwie jedna z najwybitniejszych ilustracji w historii i królewskie pożegnanie ze Złotą Erą Hollywoodu.

Cantigas de Santa Maria – zbiór pieśni maryjnych, z którego czerpał Rózsa; do przesłuchania (w MIDI) polecam nr: 3, 7, 100, 189, 266 oraz 322.

TadlowMusic.com – kilka dodatkowych klipów muzycznych z wydania Tadlow w mp3.

Najnowsze recenzje

Komentarze