Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Nico Fidenco

Emanuelle e gli ultimi cannibali/Zombi Holocaust (Emanuelle i ostatni kanibale/Wyspa …)

(1977/1980/1996)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 19-09-2008 r.

Nico Fidenco (który tak naprawdę nazywa się Domenico Colarossi), włoski piosenkarz i kompozytor, w swoim rodzimym kraju pewnie najbardziej znany jest z piosenek, które w latach 60-ych i 70-ych przyniosły mu pewną popularność, jednak mnie już zawsze kojarzył się będzie z kiczowatą erotyką/pornografią/horrorem spod znaku Joe D’Amato. Ten kultowy podobno w niektórych kręgach reżyser kina klasy B, C a może i Z po raz pierwszy spotkał się z Nico Fidenco w roku 1976 przy erotyku Emanuelle nera: Orient reportage będącym sequelem rok wcześniejszej Czarnej Emanuelle Bitto Albertiniego. Panowie najwyraźniej przypadli sobie do gustu, bowiem później współpracowali ze sobą wielokrotnie, m.in. przy osławionej, nieudanej próbie połączenia horroru z filmem pornograficznym pod jakże wymownym tytułem Porno Holocaust. Wcześniej był jednak choćby Emanuelle i ostatni kanibale łączący modną wówczas we włoskim kinie gore tematykę kanibalistyczną z mało wyszukaną erotyką i egzotyczną urodą Laury Gemser – wcześniejszej odtwórczyni roli Czarnej Emanuelle. Dzięki wydawnictwu Lucertola Media możemy zapoznać się ze ścieżką dźwiękową z tego obrazu, wrzuconą na jeden krążek z inną kompozycją Fidenco. Zombi Holocaust (u nas jako: Wyspa ostatnich zombie) w reż. Marino Girolamiego, o którym tu mowa, to 3 lata późniejszy, już bardziej klasyczny włoski kanibalistyczny horror (wbrew tytułowi zombies są tu tylko dodatkiem do dzikusów jedzących białych przybyszów) – film też z dolnej półki, ale co by nie mówić, na pewno nie aż tak kiczowaty i żenujący, jak produkcja D’Amato.

Ktoś, kto z tymi obrazami nie miał styczności, może zastanawiać się, jak brzmi napisana przez piosenkarza pop muzyka do włoskich horrorów klasy B z wątkami erotycznymi. Najkrótsza odpowiedź to: jest równie kiczowata, jak one. Zwłaszcza pierwsza z dwóch kompozycji zawartych na tym krążku to kwintensencja stylu pisania Fidenco pod filmy dla dorosłych. Banalna, piosenkowa melodyka i takież orkiestracje. Mamy więc obowiązkowo żeńskie wokale, quasi-karaibską lub elektroniczną perkusję, jakiś flet, syntezatory i gitarę. Wszystko otwiera nam, żeby nie było za mało popowo, główny temat w wersji śpiewanej przez Ullę Linder, której towarzyszy skromny, tym razem męski chórek. Za chwilę usłyszymy to samo w wersji instrumentalnej (szumnie zatytułowanej „orchestral”) a potem znowu i znowu… Nie tylko bowiem utwory zatytułowane Make Love on the Wing powtarzają główny temat, ale praktycznie mało która ścieżka go nie powtarza. Zmienia się tempo, zmieniają aranżacje, ale to wciąż jest ta sama melodia. Z rzadka przewija się nijaki underscore wykorzystujący egzotycznie brzmiącą perkusję.

Wchłonąwszy pokaźną dawkę kiczu i mocno się wynudziwszy docieramy wreszcie do muzyki z Wyspy ostatnich zombie. Po mrocznym, elektronicznym underscore w Fascinating Horror, jakby może zwiastującym, że oto czas na score z rasowego filmu grozy, słyszymy znowu melodię Make Love on the Wing. Jakieś pomieszanie ścieżek? Nic z tych rzeczy. Ten temat, czego nie ukrywa nawet tracklista, przynależy także i do drugiego filmu. A my krytykujemy Hornera, że się powtarza… Na całe szczęście kolejne ścieżki oszczędzają już nasze uszy, jeśli chodzi o ten motyw. Niestety to, co oferują w zamian nie zachwyca. Underscore oparty na syntezatorach z dodatkiem perkusji i pojedynczych wokaliz jest nudny i nijaki. Czasem coś tam się dzieje jeszcze, jakieś – nazwijmy to górnolotnie – eksperymenty brzmieniowe, jak w agresywnym A Dive in to the Past (pierwsza i trzecia wariacja), w którym kompozytor miesza tajemnicze wokale i różne sample, a pod koniec wprowadza nawet organy, otrzymując w efekcie utwór stylistycznie przypominający filmowe dokonania Fabio Frizziego czy zespołu Goblin, a co nawet ma swój urok. Podobne od strony technicznej, choć dużo mniej ciekawe jest Zombie Parade.

O obu kompozycjach absolutnie można powiedzieć, że dużo lepiej prezentują się w filmach, niż poza nimi. Kiczowatość Emanuelle e gli ultimi cannibali w produkcji D’Amato nie razi, wprost przeciwnie, wydaje się idealnie pasować do tak miernego obrazu, w której bardziej ambitna muzyka by zwyczajnie poległa. Zombi Holocaust nie drażni na płycie takim banałem, ale z kolei przez swój charakter jest w dużej mierze równie mało atrakcyjne dla odbiorcy. Rozpatrując to w kontekście albumu mamy więc rzecz słabą, przeznaczoną tylko dla zagorzałych fanów (ale nie wiem czy fanów Fidenco, D’Amato czy może Laury Gemser, której wdzięki podziwiać możemy choćby na tylnej okładce), natomiast w kontekście muzyki filmowej mamy do czynienia z czymś solidnym, bo pasującym do obrazów i nieźle się w nich sprawującym. Dla słuchaczy filmówki to oczywiście żaden argument i nie ma raczej powodów, dla których po ten soundtrack sięgać powinni. Rzecz jasna zawsze pozostaje opcja zapoznania się z tworem Fidenco w połączeniu z filmem, ale do tego (zwłaszcza jeśli chodzi o Emanuelle…) zachęcać ja nie będę. Chyba, że kogoś bardzo zafascynują dołączone do recenzji kadry… 😉

Najnowsze recenzje

Komentarze