Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ennio Morricone

Lucia

(2005)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 05-09-2008 r.

Trudno w przypadku tej ścieżki stwierdzić, czy jest to Morricone zainspirowany, czy Morricone na autopilocie. Ciężko nie dlatego, że Lucia zaskakuje nowymi rozwiązaniami i jest oryginalnym muzycznym komentarzem – bo tego niestety nie można o niej powiedzieć – ale dlatego, że pomimo całej swojej wtórności, zdaje się wykazywać więcej twórczej witalności, niż co niektóre spośród ostatnich prac Włocha. Ślady artystycznego zmęczenia, które Morricone wykazywał zwłaszcza w pierwszej połowie obecnej dekady, są tu lekko zniwelowane, co sprawia, że przez ścieżkę można przebrnąć w miarę bezboleśnie, choć tak naprawdę nie wyprowadza jej to z grona projektów jak na włoskiego mistrza najzupełniej przeciętnych.

Ileż tu ech dawnych kompozycji, jak daleko w zabiegach konstrukcyjnych i brzmieniowych Morricone sięga w przeszłość, tworząc nie narzucający się, lekki i refleksyjny nastrój tej pracy. Jeśli Lucii brakuje czegoś konkretnego, to przede wszystkim większego ciężaru, odrobiny dramaturgii i pochylenia się nad tytułową bohaterką, bo choć twórca przez trzy kwadranse podsuwa odbiorcy coraz to kolejne liryczne tekstury, można odnieść wrażenie, że cała ta liryczna warstwa ścieżki, mimo że mająca niewątpliwie swój urok, jest tylko ślizganiem się po powierzchni. Tam natomiast, gdzie Morricone zdaje się na moment przystawać, by przez lupę przyjrzeć się postaci, rozprasza z kolei wrażenie autopilota, czego ładny, ale niesamowicie wtórny przedostatni utwór jest dobrym przykładem.

Lucii, trzeba to przyznać, słucha się całkiem nieźle – delikatne, niezobowiązujące tematy, podlane sosem subtelnych, typowych dla Włocha orkiestracji, budują relaksacyjną atmosferę, przy której momentami można odpłynąć. Co prawda rozsądna długość albumu nie chroni go przed pewną dawką powtarzalności, niemniej jako niezobowiązująca tapeta do życia codziennego, kompozycja ta radzi sobie przyzwoicie. Staroświeckie stylizacje, sięgające nawet do lat 70-tych (Maddalena i genialny Chi Mai), brzmienia lekkiego jazzu, a nawet energiczny bas rodem z Frantica, sprawiają, że Lucia mówi językiem innej epoki i gdy pomyśli się, że jest to praca z 2005 roku, trudno pozbyć się wrażenia, iż cała ta muzyka jest lekko odrealniona, oderwana od rzeczywistości współczesnej kinematografii. W pewnym sensie właśnie w tym ulotnym wrażeniu tkwi jej siła, bo jakimś sposobem Lucia nie jest hermetyczna, a odbiorca, który „liznął” już nieco dyskografii Morricone z łatwością w jej brzmieniu się odnajdzie.

Z drugiej jednak strony, po bliższym przyjrzeniu się, wychodzi na jaw, że tak naprawdę ścieżka ta, mimo specyfiki muzycznego języka, niewiele różni się od standardowej obyczajowej ilustracji, jakich światowe kino codziennie produkuje dziesiątki. Trochę przykro to stwierdzać, bo głębi muzyce Morricone zwykle odmówić nie można, ale Lucia jest zadziwiająco pusta pod płaszczykiem ładnych połączeń harmonicznych i wpadających w ucho, choć trochę cukierkowych tematów. Kompozycja ta za pierwszym razem bez wątpienia może się spodobać, jej nieskrępowana pozytywna energia i łatwość odbioru stanowią o jej sile, a tu i ówdzie zdarzają się też interesujące fragmenty muzyczne (zwłaszcza czerpiący z folkloru Di una strada all’angolo, z akordeonem i cymbałami w rolach głównych); niemniej jednak, przy kolejnych kontaktach z albumem coraz trudniej o element zaskoczenia, a takie utwory, jak Il sogno e il pianto, które równie dobrze mogłyby trafić do Nostromo czy Lolity, szybko zaczynają irytować.

Podsumowując zatem, nie chcę Lucii skreślać, zwłaszcza że końcowa ocena sugeruje przyzwoitą, choć pozbawioną iskry ścieżkę dźwiękową, mogącą przypaść do gustu osobom zaczynającym swoją przygodę z muzyką Ennio Morricone. Pozostali mogą te pieniądze wydać lepiej, bo mimo że nie byłyby one wyrzucone w błoto, można je spożytkować na coś, co nie stanie się po dwóch-trzech odsłuchach tylko ozdobą na półce. Pierwsza z brzegu propozycja: Fateless.

Najnowsze recenzje

Komentarze