Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Randy Edelman

Mummy: Tomb of the Dragon Emperor, the (Mumia: Grobowiec Cesarza Smoka)

(2008)
4,0
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 18-08-2008 r.

Osiem lat po ostatniej wizycie w kinach Brendana Frasera walczącego z egipskimi mumiami, producenci raczą (a może karzą?) nas kolejną odsłoną tej przygodowej serii, której ja akurat fanem nie jestem. O ile jeszcze część pierwsza nawet mi się podobała, jako niezobowiązujące kino rozrywkowe z małym hołdzikiem ku filmom o mumiach z lat 30. i 40., o tyle nagromadzeniu kiczu, fabularnych nonsensów i komputerowych efektów w sequelu było już dla mnie zdecydowanie zbyt duże. Na wybranie się do kina celem zobaczenia części trzeciej już się nie zdecydowałem, słysząc zewsząd opinie, iż jest ona jeszcze gorsza od „dwójki”. Tym bardziej nie skłania mnie ku temu zastąpienie na reżyserskim stołku Stephena Sommersa Robem Cohenem, który mówiąc delikatnie, arcydzieł nie kręci. Co by jednak nie mówić o serii, poprzednie dwie części całkiem pozytywnie zapisały się w pamięci miłośników muzyki filmowej, a soundtracki odpowiednio ś.p. Jerry’ego Goldsmitha oraz Alana Silvestri znalazły swoich adoratorów. Wbrew oczekiwaniom fanów tego drugiego, Cohen nie zdecydował się na zatrudnienie Silvestriego, ale sięgnął po swego ulubionego kompozytora – Randy’ego Edelmana.

Na samą wieść o Edemanie niektórzy, jak choćby mój redakcyjny kolega Marek Łach, najchętniej utopiliby złość i żal w szklaneczce czegoś mocniejszego. Kompozytor ten bowiem nie od dziś znany jest jako twórcy nieco tandetny, sprawdzający się całkiem dobrze w komediach i niezobowiązujących filmach akcji. Jednak braki w warsztacie zupełne wychodzą u Edelmana, gdy trzeba napisać jakiś głębszy kawałek na orkiestrę. O ile jeszcze płaski temat z Ostatniego smoka ratowała śliczna melodia sama w sobie, o tyle banału płynącego z partytury do telewizyjnej wersji 10 przykazań nic już przykryć nie mogło. Początek nowej Mumii zdaje się potwierdzać najgorsze obawy. Banalny temat główny w A Call to Adventure to w sumie dość przyjemna melodyjka, brzmiąca jak skrzyżowanie motywów z Dragonheart i Dragon: the Bruce Lee Story, ale ona spodoba się tylko mało wyrobionym słuchaczom 'filmówki’. Doświadczony koneser w tym momencie może najwyżej z przerażeniem zauważyć, że pod wykonaniem całej kompozycji podpisała się Londyńska Orkiestra Symfoniczna. 105 znamienitych muzyków uczestniczyło w sesjach nagraniowych, a utwór brzmi tak sztucznie, plastikowo…

Niespodziewanie jednak już w kolejnym utworze usłyszymy bardzo ładne brzmienie wiolonczeli Anthony’ego Pleeth’a uzupełnianej niskim, basowym brzmieniem w tle. Ta delikatna, stonowana melodia, wraz z tematem miłosnym prezentowanym m.in. przez kompozytora na fortepianie (np. w A Family Presses Close) stanowi o lirycznej stronie albumu, stojącej zresztą na zupełnie przyzwoitym poziomie. Oczywiście niech nikt nie oczekuje tu głębi i wzruszeń na miarę dzieł Morricone czy Delerue, bo po pierwsza to nie ta klasa kompozytora a po drugie nie pasowałaby raczej do takiego obrazu muzyka zbytnio wyrafinowana. Melodie są jednak przyjemne, a jako, że mamy tu często do czynienia z solówkami na różne instrumenty (czasem nawet i przynależne miejscu akcji filmu, jak chińskie skrzypce, ale w niezbyt oszałamiającej ilości), toteż Edelman mówiąc brutalnie, nie psuje niczego żadnymi samplami. A je zdarza mu się tu i ówdzie mieszać z nagranym materiałem orkiestrowym. Nie jest to oczywiście nic nowego, kompozytor robił to już wcześniej, to samo cały czas przecież praktykuje Zimmer i jego uczniowie. Niestety dla Edelmana i dla nas, twórca nowej Mumii nie ma za grosz wyczucia i jeśli decyduje się na tego typu miksy, to tylko psuje brzmienie orkiestry, odbierając jej siłę a brzmienie robiąc trochę syntetycznym. Na całe szczęście fragmentów wolnych od tych pożal się Boże „udoskonaleń” jest więcej niżli tylko instrumentalne solo, toteż nawet muzyka akcji potrafi brzmieć całkiem przyzwoicie i tak… jak nie Edelman. Powiedzieć, że bywa ekscytująca to może przesada, ale jest rytmiczna, melodyjna, fragmentami nawet słychać, że gra ją dobra orkiestra i takich kawałków jak The Reign Of Terror czy Formation Of The Terra Cotta Army słucha się bardzo przyjemnie i generalnie należy je uznać za zaskakująco udane.

I to chyba tyle dobrego, co można rzec o tym score. Technicznych perełek, intrygujących, świeżych pomysłów czy czegokolwiek, co naprawdę wbiło by się w pamięć nie uświadczymy. Score jest poprawny i stylistycznie ciekawszy od standardowego Edelmana, zresztą słychać, że kompozytor czerpie tu trochę z innych twórców. Perfidnych kopii może tu nie ma (chociaż gdy melodia z drugiego utworu zostaje w Alex And Lin podjęta przez instrument dęty drewniany, to jakoś dziwnie przypomina temat Briana Tylera z czwartej części Rambo), ale wszystko jest strasznie przewidywalne, brzmi jak bardziej banalna wersja action score Goldsmitha z domieszką Silvestriego, Hornera, może nawet Williamsa itd. itp. Oraz oczywiście z domieszką standardowego Edelmana, który czasem powraca i do swoich schematów. Owszem, można się dobrze bawić słuchając i takiej mało ambitnej muzyki, w końcu to tylko prosta, rozrywkowa kompozycja. Jednak 76 minut to zwyczajnie za dużo. Tematy i action-score w pewnym momencie zaczynają się nadmiernie powtarzać i wszystko staje się nudne. Zastanawiam się jak pomiędzy tym prezentowałby się dodatkowy materiał, który do filmu skomponował i przearanżował John Debney. Tego jednak na tym wydaniu nie będzie nam dane wysłuchać, gdyż album zawiera jedynie muzykę Edelmana. Muzykę, co tu dużo pisać – zwyczajnie średnią, która niczym szczególnym w muzyce filmowej się nie zapisze. Randy Edelman bardziej będzie zapamiętany jako twórca czołówki do MacGyvera niż kompozycji do Mumii: Grobowca Cesarza Smoka. Notabene takiego świeżego, lekkiego i przebojowego, naprawdę fajnego tematu w tej partyturze brakuje, a przecież na innych polach poza tematyką – nie łudźmy się – Edelman nigdy nic nie pokazał.

Najnowsze recenzje

Komentarze