Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Eddie Vedder, Michael Brook

Into the Wild (Wszystko za życie)

-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 13-07-2008 r.

Sean Penn kręcąc „Wszystko za życie” po raz kolejny udowodnił, że ma niezwykłą wręcz muzyczną intuicję, wspaniały słuch pozwalający tworzyć cudowne, wizualno-dźwiękowe konglomeraty. Aktor-reżyser pokazał ten swój dar już kręcąc chociażby „Indiańskiego Biegacza” (z oryginalną interpretacją muzyki country pióra Jacka Nietschego), czy nawet „Obietnicę” (jeden z najbardziej oryginalnych brzmieniowo scorów Klausa Badelta). W „Into the Wild” Penn sięgając po Veddera pokazał, że nie boi się muzycznych ograniczeń. Za taka postawę już należy się duży plus, szczególnie dziś, gdy coraz więcej partytur do filmów dramatycznych jest tak banalnie poprawnych. Bo niby dostajemy jakieś tam emocje (coraz częściej osiągane przy pomocy jak najbardziej minimalistycznych środków), to jednak nie są one już nas w stanie tak poruszyć. Dlatego tak bardzo cieszę się, że Penn szuka oryginalności na polu nie twórców muzyki filmowej, którzy niestety zbyt często wpadają w sztampę i nie mają już zbyt wiele do zaoferowania, lecz sięga po artystów wyjątkowych. A takimi są bez wątpienia wokalista Pearl Jam Eddie Vedder i Michael Brook, którego znamy nie tylko jako kompozytora muzyki filmowej, ale przede wszystkim jako współpracownika U2 i kreatora różnych dziwnych brzmień z których ostatnio coraz częściej zaczyna czerpać hollywoodzki main stream („Black Hawk Down”, „Phone Booth”).

Penn dał obu artystom wolną rękę. Vedder odpowiedzialny był przede wszystkim za piosenki, które mają duże znaczenie dla fabuły, Brook zaś całość miał ubarwić minimalistycznym scorem utrzymanym w typie Santaolalli. Z tego wszystkiego powstał ciekawy koktajl, diablo skuteczny w obrazie, idealnie oddający istotę filozofii Chrisa McCandlessa, głównego bohatera filmu, filozofii zrywającej z zewnętrznym światem, skorumpowanym banalnymi celami, u podstaw których zawsze leży żądza posiadania. Minimalistyczna gitarowa muzyka (żywcem czerpiąca z dokonań Santaolalli – co ciekawe Argentyńczyk wykonuje tutaj jedną piosenkę), wzmocniona gdzieniegdzie głosem Veddera, głosem który w niezwykły sposób łączy w sobie drapieżność z kojącym ciepłem, doskonale pasuje do atmosfery buntu przeciw społeczeństwu. Buntu, który genialnie puentuje Vedder w piosence Society:

To dziw że jest w nas chcica

Którą kochamy bardziej od życia

Chcemy więcej

Niż unieść możemy

I gdy już to mamy

Jesteśmy zniewoleni

Ludzkości

Najdziksza z ras

Nie płacz gdy Tobie

Mnie będzie brak (…)

Podobnie zachowuje się muzyka Brooka. Nie ma tu żadnych fajerwerków, skomplikowanych orkiestracji. Proste instrumenty strunowe (oprócz gitar akustycznych i elektrycznych mamy tu także mandolinę i banjo) ubarwione elektroniką (świetne The Rapids), fortepianem (Carte Noir) i gdzieniegdzie (Swimming & Horses) partiami skrzypcowymi. Wszystko snuje się w leniwym tempie (podobnie jak sam film) i raczej ma posmak filozoficznego traktatu o porzuceniu pełnego hipokryzji życia niż partytury wynikającej z gatunku filmu drogi. Pozornie wydawać by się mogło że mamy tu do czynienia z technikami które wypracował Santaollala (utwór Pacific Crest spokojnie mógłby się znaleźć na soundtracku do filmu Babel). Od partytur Argentyńczyka odróżnia się ten score przede wszystkim sięgnięciem po piosenki, które mają przede wszystkim charakter komentujący, a nie li tylko walor promocyjny. Co więcej Vedder w zakresie kompozycji nagiął nieco swój styl muzyczny, aby dopasować się do filmu. Wykorzystując w większości na instrumenty akustyczne, sprawił że mamy wrażenie jedności pomiędzy scorem, a piosenkami. To duża zaleta, której próżno szukać we współczesnych filmach, gdzie bardzo często nawet jak autorem piosenki jest twórca partytury instrumentalnej, odczuwamy zgrzyt, spowodowany obsesyjną chęcią wylansowania wśród szerokiej publiczności takiego fragmentu. Vedder zupełnie o to nie dbał. Pisał pod obraz i zgodnie z filozofią McCandlessa. Z rockmana stał się bardem, który z wielką szczerością komentuje istotę podróży (Setting Forth) wzgardę dla konsumpcyjnego społeczeństwa (Society), pragnienie buntu (Rise Up, a przede wszystkim ludzką samotność( Long Nights, Far Behind, z której Aleksander Supertramp vel Chris McCandless uczynił swą największą przyjaciółkę. Za to wejście w świat bohatera filmu należy Vedderowi największy szacunek, szacunek którego niestety nie byli mu w stanie oddać wszyscy. Do Oskara nominowano zupełnie daremne songi (Menken!) ugładzone, diablo poprawne i śmiertelnie nudne. To co dobre i posiadające pazur znów nie zostało dostrzeżone przez Akademię.

Jak można się zorientować w filmie muzyka (jako całość) wypada bardzo dobrze. Są sceny iście magiczne (jak chociażby śmierć na Alasce, którą Brook ilustruje jedynie biciem serca, czy też napisy początkowe z genialnie podłożoną piosenką Long Nights). Nieco gorzej jest z płytą. A to dlatego, że muzyka została wydany niezwykle dziwacznie. Ogólnodostępny na rynku jest bowiem jedynie soundtrack z piosenkami śpiewanymi przez Veddera (rodzaj jego solowego dokonania), na którym zupełnie zapomniano o score. Ten z kolei ujrzał światło dzienne, ale jedynie jako wydanie internetowe I-Tunes. Uważam, że taki rozdział to duży błąd. Nie żebym jakoś podniecał się całością tego, co stworzył Brook, ale uważam, że spokojnie dałoby się to ubrać w jedną bardzo przyjemną płytę (istnieje wprawdzie wydanie promocyjne – niedostępne zwykłym śmiertelnikom, które łączy score i piosenki, dodatkowo wplatając kilka utworów instrumentalnych Kaki King, odpowiadającej za additional music – ale też nie jest to wydanie satysfakcjonujące: zły montaż i brak chociażby świetnej piosenki Angel from Mongomery śpiewanej przez bohaterów podczas pobytu w Slab City – wokale wykonują aktorzy Kristie Stewart i Emile Hirsh). A tak jest nieco dziwnie. Nie mamy bowiem jednego wydania które mogłoby usatysfakcjonować wszystkich, choć rozumiem że zostało to zapewne uczynione ze względów promocyjnych.

Chcąc jakoś zgrabnie podsumować należy powiedzieć, że cieszy niezwykle fakt, że Penn nie boi się ryzykować sięgając po twórców nie mających zbyt wielkiego doświadczenia na polu muzyki filmowej. Nie od dziś bowiem wiadomo, że takie ryzyko często się opłaca. Czasem nawet bardzo.

Podane z boku creditsy dotyczą wydania regularnego

Najnowsze recenzje

Komentarze