Dwa lata po zaskakującym sukcesie filmu „Miasto gniewu” i Oscarze za najlepszy film roku, reżyser Paul Haggis ponownie współpracuje z Markiem Ishamem
(niesłusznie pominiętym tamtego roku w nominacjach), eklektycznym kompozytorem amerykańskim, który mógł się pochwalić w 2007 roku znaczącą ilością projektów,
dźwiganych na swoich barkach (8!). Podobnie jak przy tamtej kolaboracji, ścieżka dźwiękowa z omawianego tutaj „W dolinie Elah” jest partyturą posługującą
się językiem muzycznego ascetyzmu, językiem niedomówień, podskórnych emocji, zanurzoną w morzu elektronicznego ambientu i akustyki, którym asystuje niewielki
zespół orkiestrowy.
„In the Valley of Elah” to score bardzo przygaszony, rozgrywający się
na granicy słyszalności, w niewielu miejscach ukazujący swój żywszy charakter. Wydanie takiego materiału na płycie było dość ryzykownym krokiem, niemniej muzyka
broni się swą zwartą strukturą i pewnymi zagraniami, znanymi fanom tego kompozytora. Nie trudno się również domyślić dlaczego taką drogę obrali Paul Higgis i Mark
Isham, biorąc pod uwagę refleksyjny ton opowieści filmowej, skłaniającej się ku wysublimowanemu dramatowi i prywatnemu śledztwu prowadzonemu przez
nominowanego do Oscara Tommy Lee Jonesa. Jak powyżej wspomniałem, partytura zdominowana jest przez odległe, elektroniczne brzmienia oraz bardzo
przygaszony, składający się wyłącznie z sekcji smyczkowej zespół muzyków. Oprócz tego, Isham od czasu do czasu sięga po specyficzne, syntezatorowe efekty (np.
przefiltrowany gitarowy riff), które są właściwe dla jego stylu i budują nowoczesną otoczkę ścieżki dźwiękowej. Trudno tu mówić w jakikolwiek sposób o bazie
tematycznej, bowiem ścieżka składa się prawie wyłącznie z klimatycznych tekstur. Jedynymi momentami, gdzie Isham próbuje przemówić jakąś melodią czy choćby
namiastką tonalności, są fragemnty oparte na klawiszach (jak finałowy utwór) lub, szczególnie w pierwszej fazie płyty, gdy delikatne „tykanie” elektroniki wychodzi
przed zawieszone jakby w powietrzu, atmosferyczne, dźwiękowe chmury.
Po powyższym, nie trudno wywnioskować, że kompozycja ta jest dość trudna w odbiorze i dla słuchacza mało atrakcyjna. Nie atakuje nas tym razem jakaś ściana
dźwięku lecz totalne, muzyczne przygaszenie, które przywołuje porównania choćby z twórczością Thomasa Newmana, którym w jakimś niewielkim stopniu mógł się
Isham inspirować lub poprostu naśladować. Grające na granicy słyszalności, niemal rozstrojone smyczki budują wrażenie samotności, opuszczenia czy też w łatwy
sposób kreują wyobrażenie spokojnych pejzaży amerykańskich przestrzeni. Podobnym językiem muzycznym mówiły inne dwie partytury z roku 2007, „Zabójstwo
Jessego Jamesa” oraz „Aż poleje się krew”, jednak twór Ishama daleki jest od nowatorstwa i fascynującego, niemal hipnotycznego brzmienia wspomnianych
prac. Po kilkukrotnym przesłuchaniu „W dolinie Elah” stawiałem sobie, nie bez przyczyny, pytania ile osób, oprócz fanów kompozytora czy też miłośników
delikatnych partytur do kina dramatycznego, będzie w stanie zatrzymać się na dłużej przy tej ścieżce? Bądź też – jak szybko będzie ona w stanie ich uśpić…?
Abstrahując od klasy Marka Ishama jako kompozytora, muszę obiektywnie stwierdzić, że jego muzyka do najnowszego filmu Paula Haggisa wystawia na dużą
cierpliwość i będzie po prostu uznana za niezwykle nudną… W całych 47 minutach tak naprawdę wyróżniają się zaledwie dwa utwory. Pierwszym z nich jest Bobby
Ortiz, gdzie Isham daje upust swojej mechaniczno-rytmicznej fantazji (którą chociażby można było usłyszeć w „Freedom Writers”) oraz We Killed a
Dog, kiedy zespół orkiestrowy praktycznie jedyny raz przejmuje na siebie ciężar partytury i daje upust emocjonalnemu, choć gorzkim w wymowie
rozwiązaniu.
„W dolinie Elah” jest przykładem ścieżki, którą ciężko się opisuje, a jeszcze ciężej ocenić… Trudno powiedzieć, by w jakikolwiek sposób zawojowała
soundtrackowy świat i będzie chyba tylko ciekawostką dla kompletystów Marka Ishama. Taki już los współczesnych partytur do kina dramatycznego, że brzmią (choć
w zasadzie w kontekście filmu się to sprawdza) bardzo niepozornie oraz budują klimat filmu, jednak praktycznie nie niosą ze sobą wartości w oderwaniu od kinowego
obrazu – niech innym przykładem będzie tutaj „Michael Clayton” Jamesa Newtona Howarda. Kto chce zapoznać się z naprawdę klimatycznym i ciekawym
Markiem Ishamem, tego zachęcam do sięgnięcia choćby po jego autorski album „Tibet”, czy też wspomniane „Miasto gniewu”, partyturę podobną z
założenia, lecz dużo bardziej bogatą w emocje i brzmienia.