Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ennio Morricone

Casa bruciata, la

(1998/2005)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 12-01-2008 r.

Amazońska dżungla, katolicka misja, zakonnik starający się pomagać Indianom… a do tego wszystkiego ścieżka dźwiękowa Ennio Morricone. Czyżby Misja? Tym razem nie, gdyż mowa tu o włoskiej telewizyjnej produkcji z 1998 roku, której akcja w przeciwieństwie do pięknego filmu Rolanda Joffe rozgrywa się w czasach współczesnych. Analogie z The Mission narzucają się jednak same i nie mógł ich nie dostrzec także kompozytor, który tym bardziej przyłożył się do upodobnienia rodzimej dlań produkcji do obrazu, który przyniósł mu tyle nagród i wyróżnień. Są bowiem w partyturze maestro do La casa bruciata liczne momenty takie, że dosłownie możemy odnieść wrażenie, że albo omyłkowo włożyliśmy do odtwarzacza soundtrack z Misji, albo że nakręcono sequel a to jest jego ścieżka dźwiękowa. Zanim jednak przypniemy Morricone łatkę selfplagiatora na miarę Jamesa Hornera i odrzucimy La casa bruciata w kąt, warto przyjrzeć się tej partyturze nieco bliżej.

Zaczyna się bardzo „misyjnie”. Najpierw fletnie zagrają melodię żywcem wyjętą z Falls, za chwilę dołączą do nich egzotyczne bębny, a następnie właściwy temat zostanie przedstawiony na instrumencie dętym drewnianym. Tym razem nie będzie to jednak obój (Gabriela) ale flet, a i melodia będzie wszak inna, choć równie śliczna, nieskomplikowana i chwytliwa zarazem. Nie miną 2 minuty a słyszymy kolejne podobieństwa, bo oto wraz z pojawieniem się chóru (z początku dziecięcego) otrzymujemy coś na kształt On Earth as it is in Heaven, a żeby nikt nie miał wątpliwości, samo zakończenie będzie identyczne jak we wspomnianym utworze. Powiedzieć, że Włoch w tym fragmencie nawiązał do swego 12 lat wcześniejszego dzieła, to mało. On w tym jednym „Sia fatta la tua volonta” wykorzystał w zasadzie najważniejsze i najbardziej charakterystyczne elementy kompozycji do The Mission. Można być lekko zniesmaczonym takim brakiem oryginalności, ale jednego nie można tu Morricone odmówić – niezwykłej urody tego utworu. I choć wiemy, że to zżynka mistrza niegodna, to jednak chętnie do tego fragmentu wracamy i mamy ochotę na więcej.

Dalej jest już podobnie miło dla ucha a przy tym nieco bardziej oryginalnie, choć niewątpliwie duch Misji będzie unosił się nad partyturą już do samego końca albumu. Wynika to jednak nie z jakichś jeszcze kolejnych perfidnych zapożyczeń, ale z samego charakteru ilustracji, z przyjętego przez Morricone stylu. Mamy w fabule amazońską dżunglę, a więc kompozytor znowu sięga po wszelakie tam-tamy, oraz egzotycznie brzmiące flety czy fletnie Pana (m.in. świetny fragment w końcówce czwartej ścieżki). To one, wraz z klasycznym brzmieniem orkiestry Włoskiej Akademii Muzycznej intonować będą temat główny, oraz kilka równie udanych pobocznych, takich jak przyjemny temat tytułowy z utworu drugiego, powtarzany potem w nieco zmienionej aranżacji w Tony e il ragazzo. Zdecydowanie rzadziej w dalszej części soundtracka, niestety dość repetetywnego jeśli chodzi o zaprezentowany materiał, słyszeć będziemy partie chóralne. Kompletnym nowum będą za to skoczne fragmenty zakorzenione w indiańskim i latynoskim folku, jak Un grande bambino, czy wybitnie już taneczne, wyrzucone niemal na koniec ścieżki 1a danza i 2a danza, stanowiące w samym filmie pewnie muzykę źródłową.

La casa bruciata z całą pewnością nie ma klasy Misji i generalnie jest partyturą dużo lżejszego kalibru. Muzyka zdaje się być nie tylko bardziej pogodna (choć mamy i nieliczne fragmenty trochę mrocznego suspensu, gdy Morricone sięga po smyczki i bębny, uzyskując efekty podobne do analogicznych fragmentów Jaguara Vladimira Cosmy) ale jednocześnie bardziej przystepna dla słuchacza. Nie znajdziemy tu żadnych atonalnych, eksperymentalnych fragmentów, które w score z The Mission stanowiły tak irytujące przerywniki, nie ma też utworów o wybitnie liturgicznym charakterze, również nie do końca komponujących się z dramatyczno-folkową osią morricone’owskeigo klasyka. Wszystko, poza może dwoma tańcami u końca płyty, trzyma jeden ton i styl. Score byłby to niewątpliwie ceniony i dziś klasyczny, gdyby nie jedno „ale”. Gdyby w roku 1986 Roland Joffe nie nakręcił nie bez powodu bez przerwy przywoływanej przeze mnie w tym tekście Misji a Włoch jej nie zilustrował. A tak… Trudno się zachwycać niewątpliwie stanowiącymi wielką radość dla uszu połączeniami południowoamerykańskiej etniki z chórami i orkiestrą, wiedząc że to tylko uproszczona wersja arcydzieła. Mimo wszystko cieszę się, że Rai Trade wydało tę płytę (co ciekawe dopiero 7 lat po premierze telewizyjnego obrazu) i że mogłem jej wysłuchać, a nawet momentami ulec jej czarowi. I choć czar ten szybko pryśnie, a ja wkrótce w poszukiwaniu tego typu muzyki znów powrócę do jedynej i prawdziwej Misji, to soundtrack z polecam. I bynajmniej nie żebyście mogli się przekonać, jak to Morricone potrafi być jak Horner, ale żeby nacieszyć się trochę muzyką. Lekką, łatwą, przyjemną. Niezobowiązującą. A że niezbyt oryginalną? Czy to aż takie istotne?

Najnowsze recenzje

Komentarze