Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alexandre Desplat

Golden Compass, the (Złoty kompas)

(2007)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 10-12-2007 r.

To prawdziwa sztuka tak fatalnie zekranizować może nie arcydzieło światowej literatury, ale interesującą i oryginalną, a w paru miejscach wizjonerską powieść, sprowadzając ją do infantylnej i koszmarnie opowiedzianej bajki o dziewczynce próbującej ocalić swojego przyjaciela. Namacalnie wręcz widać, jak twórcy siłą starali się wtłoczyć narrację w ramy dwóch godzin, czyniąc z nieźle skonstruowanej książki nielogiczny miszmasz, dodatkowo okaleczony wołającym o pomstę do nieba polskim dubbingiem. Dla kabaretowych wręcz dialogów przeciwwagą może być piękna rzeczywiście strona wizualna filmu, niezdolna niestety podźwignąć sztucznego kolosa, jakim okazuje się być adaptacja Złotego kompasu (aka Zorzy północnej). I gdyby nie imponujące efekty i zjawiskowa jak zawsze Nicole Kidman, jedynym atutem obrazu New Line Cinema byłaby muzyka…


Zaangażowanie do projektu Alexandre Desplata miało podobny wyraz co analogiczna sytuacja z Howardem Shore i Władcą pierścieni przed paru laty, oto bowiem raczej nie-hollywoodzki i nieszablonowy kompozytor otrzymywał szansę opisania ekranowej fantastyki według swojego pomysłu. Nietuzinkowa powieść Pullmana, daleka od schematów historii o złych czarnoksiężnikach i Elfach, stanowiła jednak zagadkę – jak bowiem zdefiniować muzycznie świat, gdzie obok siebie istnieją parostatki, zeppeliny, gadające niedźwiedzie i latające wiedźmy? Sądząc po pierwszych, mieszanych reakcjach na partyturę Francuza, fani, oczekując klasycznej opowieści fantasy, spodziewali się powtórki z Shore’a; jak się okazało, nic bardziej mylnego, bowiem Desplat stworzył ilustrację, która stanowi swoistą antytezę Władcy pierścieni w ramach szeroko pojętej kinowej fantastyki.

Nie pokusił się jednak Francuz o rewolucję, ośmieliłbym się rzec, że jego Złoty kompas jest muzyką o korzeniach hollywoodzkich (zresztą sam autor, obok inspiracji wielkimi kompozytorami pokroju Ravela, Sibeliusa i Mahlera, wylicza Johna Williamsa czy Bernarda Herrmanna), ale ów konwencjonalizm Fabryki Snów odkształcającą do granic możliwości. Nie jest to partytura o charakterze europejskim, zwłaszcza że owa „europejskość” to dość mgliste pojęcie – można co najwyżej powiedzieć, że duch tego przedsięwzięcia zawiera jakąś cząstkę Starego Kontynentu, sama zaś materialna forma aż tak rewolucyjną bynajmniej się nie okazuje. Analizując i interpretując tę muzykę, należy właściwie na każdym kroku przypominać o unikalności i specyfice uniwersum Pullmana, ażeby nie popaść w niesprawiedliwą tendencję do porównań z symfoniami fantasy pióra Hornera, Poledourisa i Shore’a – co nie znaczy oczywiście, że wszystkie cechy kompozycji Francuza można w ten sposób usprawiedliwiać.


Przede wszystkim, jest to partytura wymagająca uwagi i – zapewne w większości przypadków – kilku podejść. Wynika to z rozwiązań, o jakie pokusił się Desplat: po pierwsze, choć Złoty kompas oferuje naprawdę spore bogactwo tematyczne, to tematyka ma bardzo zachowawczy charakter; po drugie, narracja zdaje się samoograniczać w swojej sugestywności i inwazyjności; po trzecie, całość nietypowo dla hollywoodzkiej superprodukcji muzycznej rozkłada akcenty. Wszystkie te cechy pokazuje znakomicie obszerny czasowo underscore, który u Desplata funkcjonuje zaskakująco… konserwatywnie, jak gdyby miejscami stanowił wyraz kompozytorskiej mentalności sprzed dobrych kilku dekad. Jak odkrywają kolejne przesłuchania, underscore, mimo że z pozoru wydawać się może nudnym tłem, w istocie bardzo silnie opiera się na bazie tematycznej partytury. Nie jest to jednak tematyczność wykorzystywana na sposób Shore’a (znów to zgubne porównanie, ale dobrze oddaje metodologię twórczą Francuza), gdzie jej ostentacyjność miała charakter przede wszystkim emocjonalny. Desplat nie wzbogaca swojej pracy o regularne erupcje emocji, dawkuje je na swój subtelny sposób jakby „podskórnie”, choć kompozycja ta jest wyraźnie bardziej intelektualna, aniżeli intuicyjna (w odróżnieniu od chociażby prac Hornera). Technika lejtmotywiczna, podobnie jak u Shore’a ma tu centralne znaczenie i Francuz jej przestrzega, niemniej o ile Władca pierścieni zdawał się posiadać wyraziste lejtmotywy dotyczące każdego właściwie elementu uniwersum Tolkiena, to w Złotym kompasie przybierają one miejscami kształt bardziej barw, aniżeli konkretnych idei tematycznych. Tak jest chociażby z niepokojącymi frazami fortepianiu, powiązanymi z władcą królestwa niedźwiedzi, Ragnarem Sturlussonem, występującymi w roli podłożonego pod dialogi underscore. Już w krótkiej rozmowie pani Coulter z główną bohaterką Lyrą barwy te, gdy tylko król Svalbardu zostaje wspomniany, delikatnie pojawiają się w tle, dokładając cegiełkę pod budowę muzycznego oblicza uniwersum Pullmana. I takie zachowanie underscore, które nieraz zahacza o konstrukcyjny majstersztyk, w wielu miejscach można zaobserwować.


Dla kontrastu jednak, spora część tematycznej bazy ma bardziej wyrazisty, tradycyjny dla hollywoodzkiego kina charakter. Jest zatem epicki, niepokojący temat przewodni (z lekko złowieszczym wyrazem, przypominającym tegoroczne Island of Lost Souls Jane Antonii Cornish), są tematy dla Lyry i jej towarzyszy z Kolegium (Lyra, Roger And Billy), jest podniosły temat dla niedźwiedzia Iorka Byrnisona (również wtłoczony częstokroć w formę underscore, z triumfalną pełnoorkiestrową aranżacją dopiero w Iorek’s Victory), jest wreszcie śliczny temat przyjaźni, w kształcie niemalże kołysanki wieńczący całość (Epilogue). Równocześnie sporo postaci, jak na razie przynajmniej, konkretnych melodycznych rozwiązań się nie dorobiło, a jedynie pewne barwy muzyczne sygnalizują ich obecność – mowa tu chociażby o aeronaucie Scoresby’m czy czarownicy Serafinie Pekkali, co zapewne zmieni się, o ile kolejne części filmu dojdą do skutku. Tradycyjnie dla Francuza sporą rolę w kreowaniu nastroju i prowadzeniu melodii ma fortepian (dość przewidywalne Letters From Bolvangar), nie brakuje również ukochanych przez niego dynamicznych sekwencji smyczkowych (ciekawa aranżacja tematu głównego w przywołującym na myśl Królową utworze Sky Ferry), a nawet snującego się w tle basu rodem z Birth czy Syriany.

Czy jednak powyższe lejtmotywy sprawdzają się jakoś wyjątkowo w swoich czołowych, symfonicznych wersjach, mam wątpliwości. Wyraźnie inspirowany Williamsem przełomu lat 70-tych i 80-tych początek Riding Iorek wydaje się dysonować nieco z otaczającym go materiałem, epicki Lord Asriel również sprawia wrażenie wymuszonego. Przypuszczam, że sporo winy leży tu po stronie narracji i montażu filmu, które nie pozwalają na dłuższe niż kilkudziesięciosekundowe rozwinięcia tematycznych idei i powodują pewne zgrzyty w ekranowej prezentacji muzyki Francuza – zdarza się zatem, że im bardziej konwencjonalny kształt przybiera ścieżka dźwiękowa, tym mniej jest dla odbiorcy satysfakcjonująca. Na szczęście, tam gdzie Desplat stawia na barwę, partytura działa błyskotliwie, a elegancki i chłodny temat pani Coulter, czy 5-nutowy motyw dla Pyłu (swoją drogą świetnie połączony z istotą Złotego Kompasu) na gongi i tybetańskie misy, kreują z niewątpliwym sukcesem mistyczny klimat dla filmowych wydarzeń.

Za największy atut kompozycji uznaję bez wahania muzykę akcji. Subtelny zwykle Desplat bardzo mile mnie w tym aspekcie zaskoczył, z jednej strony bowiem decyduje się na kilka aluzji do klasyków gatunku (czysty Herrmann w początkowej fazie Lyra Escapes, trochę krótkich cytatów z Goldsmitha), z drugiej zaś tworzy akcję bardzo ekscytującą i – co najważniejsze – świeżą jak na dzisiejsze standardy. Sekwencje te nie są kolosami na miarę Arnolda czy Debney’a, inaczej wykorzystują instrumentarium symfoniczne, z głównym akcentem na smyczki, jednak takie utwory, jak Samoyed Attack, dosłownie spektakularne Ice Bear Combat czy zachwycające Battle With the Tartars (jeden z kawałków roku, bez wątpienia), to orzeźwiający powiew dla skostniałej stylistyki współczesnej, banalnej muzyki akcji. Szkoda, że nie udało się więcej jej zmieścić na albumie, kosztem paru zbędnych fragmentów underscore…

Gdzie natomiast tkwią braki Złotego kompasu? Album jest z pewnością niesatysfakcjonująco zmontowany, choć pokrywa większość filmowej narracji, w końcowych fazach bowiem nadmiar underscore dosłownie go zabija. Poza tym, całości brakuje nieco większego bogactwa tekstur, a przecież to Desplat, od którego takich rozwiązań można by oczekiwać. Szarpana konstrukcja obrazu odbija się na kształcie muzyki, sprawiając, że nie bardzo momentami wiadomo, w którą stronę kompozycja dąży. Wreszcie, zdaje się brakować swoistego tchnięcia geniuszu, mogącego wynieść tę ścieżkę na poziom wybitności, jak to było chociażby z Troją Yareda. Mimo to, o ile oczywiście miłośnik Hornera czy Poledourisa może nie zaakceptować obecnej tu, zachowawczej metody muzycznej narracji, to partytura Desplata, miejscami błyskotliwa, miejscami intrygująca, jawi się jako jedna z ciekawszych, nietuzinkowych pozycji tego roku, mimo że do ideału wiele jej brakuje. Wymagająca, ale intelektualnie satysfakcjonująca fantastyka.

Najnowsze recenzje

Komentarze