Amerykańska wersja „Godzilli” nie zadowoliła chyba nikogo. Ani widowni,
podnieconej oczekiwaniem na film po zmyślnej kampanii promocyjnej (’Size Does Matter’), oszukanej miałką historyjką nie mogącą równać się z kolosalnym
rozmachem filmu. Ani 'niemieckiego Spielberga’, Rolanda Emmericha, który po serii hitów („Gwiezdne wrota”, „Dzień Niepodległości”) chyba za
szybko uwierzył w swoją wielkość, zbierając miażdżące recenzje krytyki. Ani fanów japońskich pierwowzorów, tudzież fanów dobrego kina s-f i przygody. Nie
zadowoliła także swego czasu wschodzącej gwizady muzyki filmowej – Davida Arnolda… Złość i rozczarowanie Brytyjczyka wynikło z tego, że studio nie
zainteresowane było komercyjnym wydaniem partytury, faworyzując składankę piosenek, promowanych przez ówczesny hit – cover Kashmir Led Zeppelin –
Puffa Daddy’ego (skądnikąd bardzo fajny!). A było czego żałować – Arnold napisał spektakularną partyturę na miarę giganto-gada, którego mogliśmy oglądać na
ekranie. Bardzo „w duchu” poprzednich jego dokonań do widowisk s-f Emmericha, które właśnie przysporzyły Arnoldowi sporą rzeszę fanów. Niejaką osłodą był
wypuszczone przez studio TriStar Academy Promo, ale chaotyczne rozłożenie materiału, brak wielu ważnych fragemntów score’u a co najważniejsze –
brak szerszej dostępności, tylko w małym stopniu spełniły wyczekiwania fanów. Dopiero 9 lat później sprawy w swoje ręce wzięła specjalizująca się w muzyce filmowej
wytwórnia La-La Land Records, wypuszczając do sprzedaży limitowaną serię 3000 sztuk (niektóre nawet z autografem kompozytora!) kompletnej partytury z
hiper-widowiska Emmericha. Czy to wreszcie jest to upragnione wydanie „Godzilli”?
Z pewnością część słuchaczy (nawet tych najbardziej zaprawionych w bojach) nazwie „Godzillę” absolutną ścianą dźwięku. Wytwórnia La-La Land poszła od
razu na całość i wydała ścieżkę w swojej kompletnej postaci, mieszcząc na dwóch dyskach niemal 2-godzinny materiał, poszerzony o alternatywne bądź nie
wykorzystane utwory. Z pewnością zapewniła sobie chyba prawo do doczesnego wydania muzyki z tego filmu, ale też zabieg ten wydaje się zastanawiający, tak w
kontekście całego materiału z jakim przyjdzie się nam zmierzyć, jak i potrzeby aż tak długaśnych wydań (pytanie: czy „Godzilla” potrzebuje na płycie aż tyle
muzyki?). Bolączką „Godzilli” w tej formie są te fragmenty, kiedy Arnold nie angażuje się w potężne orkietsrowe harce ani wybuchową muzykę akcji. Zwykły,
bezbarwny underscore w większości zajmuje króciutkie utworki, przypominając dokonania choćby Alana Silvestri. Typowa zapchajdziura, ilustracyjny dogmat każący
zilustrować każdą klatkę amerykańskiego filmu. To wydanie z pewnością mogłoby się bez tego obyć a wytwórnia wypuszczając około godzinną partyturę mogłaby
przedstawić prawdziwego muzycznego 'killera’ w postaci muzyki wartej uwagi, na której oczywiście chciałbym się skupić.
Reszta score’u z „Godzilli” to jednak to, co tygrysy lubią
najbardziej… Muzyki takiej, jaką stworzył w 1998 roku Arnold praktycznie się już nie pisze. To swoisty, współczesny quasi-Golden Age (jeżeli można użyć takiego
sformułowania), oparty na świetnej melodyce, tematycznych rozwinięciach i technicznych fajerwerkach. Ściana dźwięku, ale w takim pozytywnym słowa znaczeniu!
Ilustracje Arnolda, wsparte orkiestracjami jego stałego współpracownika Nicholasa Dodda, śmiało wytrzymują tak pod względem atrakcyjności jaki i poziomu
wykonania porównanie z pracami Williamsa, Goldsmitha czy Debneya („Wyspa piratów”). „Godzilla” jest również prawdziwą wylęgarnią tematyczną.
Sam potwór posiada kilka własnych. Pierwszy to złowrogi temat 'kroczący’ (epicko rozwinęty w chóralny niby-marsz w napisach początkowych), drugi to budujące,
monumentalne rozwinięcie w stylu Elliota Goldenthala, przeważnie zakańczane wejściem kotłów i wreszcie uroczysty temat „podziwu” (Guess Who’s Going to a
Dinner). Szczególnie ten drugi wygląda tak, jak powinien był wyglądać niedopracowany 4-nutowiec Jamesa Newtona Howarda dla „King Konga”… Czyli
prawdziwa muzyka dla ogromnego monstrum. Asysytują im awanturniczy temat wojskowy (Evacuation; podbity oczywiście werblem…), romantyczny dla pary
bohaterów Matthew Brodericka i Marii Pitillo oraz zabawna 5-nutowa fanfarka dla francuskich żołdaków Jeana Reno.
Słuchacze obyci w poprzednich dokonaniach Arnolda do kina Emmericha odnajdą – i to trzeba zapisać mu na minus – bliźniacze podobieństwo tematyczne do
poprzednich ścieżek. Głównie chodzi tu o majestatyczny temat „podziwu” wzorowany na „ID4” a także o całe sekwencje wydawałoby się przearanżowane z
poprzednich filmów. Fragmenty takie jak np. Footprint (ten sam rodzaj muzycznej fascynacji jak w „Stargate”) czy fantastyczny, ociekający przygodą
Animal’s Camera, zrekonstruowany, wydawać się by mogło, na bazie muzyki z pościgu Wielkim Kanionem w „Dniu Niepodległości”…
Arnold jednak przy „Godzilli” się rozwija, korzystając z dobrodziejstw
wynikłych choćby przy pracy nad swoim pierwszym odcinkiem Bonda. Użycie rytmicznej a nie rzadko egzotycznej perkusji ekscytuje i udanie wychodzi ponad
klasyczną, epicką orkiestrę. W pewnym sensie ożeźwia skostniałe ramy hollywoodzkich produkcji muzycznych. Szczególny popis wyśmienitej, pulsującej akcji,
wspartej perkusyjnymi atrybutami, przypominającymi choćby „Zaginiony świat” Williamsa, możemy posłuchać na drugim krążku od utworu 29 aż do
spektakularnego finału Big G Goes to Monster Heaven (cóż za inwencja!;). Finału godnego monstrualnego gada. Rzadko muzyka akcji w ostatnim
dziesięcioleciu była tak ekspresyjna, ekscytujaca i prowadzona z taką fantazją. Grono dzisiejszych twórców, nie rzadko dużo popularniejszych niż Brytyjczyk, od niego
powinno się uczyć, jak to robić! Arnold pozostaje wierny własnemu stylowi, szereg rozwiązań można przypisać tylko jemu (albo jak mówią jego krytycy – Nicholasowi
Doddowi…), więc jeżeli ktoś powie, że Arnold to tylko kopista starych mistrzów, najnormalniej w świecie się nie zgodzę. Inny element, którym kompozytorzy potrafią
dziś dosłownie 'zarżnąć’ swoje ścieżki („Van Helsing”, „Superman Returns”) to chóry. Pojawiają się tylko sporadycznie, ale gdy tylko zaznaczają swą
obecność, wiemy że obcujemy z muzyką napisaną do kina fantastycznego, na czele z bajeczną sekwencją chóralną, gdy potwór umiera na ekranie. Tego młodzi też
uczyć się powinni…
„Godzilla” to rodzaj partytury dziś wymarłej. Znamienne jest, że to ostatnia tego typu praca Davida Arnolda, który skalą ani rozmachem nie zbliżył się jak dotąd
ani trochę do trzech pierwszych ścieżek stworzonych na potrzeby kina Emmericha, włączając nawet Bondy, które traktować należy bardziej jako modernistycznie
podrasowana zabawa z orkiestrą. Gdyby tylko La La Land wydała 50-60 minutowy krążek z kompozycją Arnolda, pozycja ta w gatunku fantastyka/przygoda miałaby
niewielu rywali… Nagranie dodatkowo cechuje znakomita jakość i przestrzenność, co przy tego rodzaju partyturze ma niebagatelne znaczenie, więc wszyscy spragnieni
wgłębienia się w wykonanie muzyków (w tym przypadku Hollywood Studio Symphony), nie będą zawiedzeni. Utwory bonusowe nie wnoszą praktycznie nic nowego.
Wersja muzyki z napisów początkowych nie robi wrażenia takiego jak z chórem, natomiast na końcu znajduje się skrócona wersja tegoż zawarta na składance z 1998
roku. Spokojnie można nie zawracać sobie nimi głowy. Oprócz powyżej opisanych wad wydania, pod względem muzycznym score to monumentalny i
powalający. Dla spragnionych wrażeń i spektakularnej muzyki orkiestrowej w ekscytującym wydaniu – prawdziwy kąsek i gratka. Warto było czekać 9 lat.