Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Harry Gregson-Williams

Kingdom of Heaven (Królestwo Niebieskie)

(2005)
4,0
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

Kino hollywoodzkie od dłuższego czasu cierpi na specyficzny uwiąd wyobraźni. Doskonale widać to w wielkich, epickich produkcjach, które w ostatnich latach (głównie za sprawą komputerowej rewolucji w dziedzinie efektów specjalnych) wróciły do łask. Mając pieniądze, środki i początkowy zamysł, wydawać by się mogło, że powinny powstawać świetne, ponadczasowe filmy, filmy które zostawałaby w pamięci na długie stulecia. Tak jednak nie jest. Owszem otrzymujemy obrazy o perfekcyjnej oprawie technicznej, ale jest ona jedynie efektowną skorupą, dla naiwnie opowiedzianej pseudohistorii.

Nie inaczej jest w przypadku Kingdom of Heaven Ridleya Scotta. Wspaniały temat wypraw krzyżowych, został zbanalizowany i narracyjnie dostosowany do percepcji współczesnego troglodyty. Powstała tym samym kolejna, infantylna opowiastka, ubrana w kostium nieznośnego political correct. Byłaby ona zapewne zupełnie niestrawna, gdyby nie wspaniały zewnętrzny blichtr. Wysmakowane malarskie kadry Johna Mathiesona, wzbogacone o artystyczną wyobraźnie Scotta dały efekt który może się podobać. Do tej strony wizualnej pasuje również muzyka, która jest przedmiotem niniejszej recenzji.

Jak wszyscy wiemy początkowo miał ją napisać Hans Zimmer, lecz zrezygnował polecając na swe miejsce Anglika: Harry Gregson-Williamsa. Powody owej rezygnacji nie do końca są jasne. Najbardziej prawdopodobny wydaję się brak czasu (praca nad Batmanem), choć być może Niemiec chciał uniknąć kolejnego projektu, który wydawał się w pewien sposób mało rozwijający. Jego miejsce zajął chyba najzdolniejszy współpracownik: wspomniany Harry Gregson-Williams. Twórca ten już swymi wcześniejszymi partyturami udowodnił, że nie tylko posiada niezwykły dar kreowania muzyki integrującej się z filmem (Man on Fire), lecz nabył także wystarczający warsztat, by móc wykreować epicką ścieżkę (Sinbad: Legend of the Seven Seas).

Po oficjalnej premierze albumu, branżowy światek oszalał. Portale rozpływały się w zachwytach twierdząc, że kompozytor stworzył coś zupełnie nowego, unikając skutecznie owego „Gladiator Sound”. Czy tak jest w istocie? Wydaje mi się, że jednak nie do końca, a większość kolegów recenzentów, wygłodzona brakiem dobrej epickiej muzyki, po prostu przecenia skądinąd ciekawą płytę Anglika.

Na soundtracku otrzymujemy 19 utworów, dających łącznie nieco ponad 60 minut muzyki. Wydaje się być to stosunkowo reprezentatywnym wycinkiem kompozycji Gregosn-Williamsa, słyszanej w kinie. To co już po pierwszym przesłuchaniu rzuca się w uszy, to niezwykła szlachetność jaką udało się uzyskać twórcy poprzez wprowadzenie śpiewającego po łacinie chóru. Nadaje to brzmieniu należytej powagi i tak potrzebnego realizmu (m.in. „Burning the Past”, „Swordplay”, „A New Word”, „Sybilla”, „The King”, „Path to Heaven”). Ale chór pełni nie tylko rolę ozdobnika, lecz co ważniejsze dopowiada, nawiązując tym samym do klasycznego schematu znanego z greckiej tragedii. Tak właśnie dzieje się w utworze „Coronation”, który miast być hymnem na cześć Gwidona z Lusignan, staje się requiem opłakującym śmierć Baldwina i upadek pokoju między chrześcijanami, a muzułmanami. Cała płyta może zachwycić swym harmonijnym zderzeniem dwóch muzycznych światów: średniowiecznego brzmienia Europy (chóry) z muzycznym folkloryzmem Ziemi Świętej. Co ważne ten motyw starcia, jakże innych kultur, został oddany jedynie muzycznie. Scott w swoim obrazie zupełnie nie interesuje się tym, jakże ważnym motywem. A szkoda bo wtedy muzyka Gregson-Williamsa mogłaby stać się czymś więcej, niż tylko ozdobnikiem dla malarskich kadrów. Jak przystało na wysokobudżetową produkcję, każdy utwór jest tu doszlifowany w najdrobniejszym szczególiku. Perfekcyjna orkiestracja, szlachetne łączenie elektroniki z symfoniką i umiejętne stosowanie etniki; wszystko to może się podobać. Na dodatek, w epoce underscore’a mamy też tematy (o ich jakości napiszemy akapit niżej): eteryczny motyw przewodni (po raz pierwszy pojawiający się w „Crusaders”) i niezwykle słuchalny „Ibelin” (chyba najlepszy utwór albumu) czynią płytę rzetelną ilustracją epickiego obrazu.

Niemniej jednak Kingdom of Heaven ma też swoje wady i przy całej sympatii do Harry Gregson-Williamsa, nie nazwałbym owej muzyki jakimś wielkim przełomem. Po pierwsze trzeba zauważyć, że wbrew temu co piszą portale branżowe, kompozytorowi nie udało się wyzwolić spod piętna Zimmera i owego „syndromu Gladiatora”. Gdyby nie oryginalny chór, moglibyśmy spokojnie uznać scieżkę za dzieło Niemca. Drugim zarzutem jest brak wyraźnego motywu przewodniego, takiego który można by łatwo nucić po wyjściu z kina. Tutaj wszystko jest zbyt eteryczne i ulotne, jak na hollywoodzką, epicką produkcję. Kompozytor stara się bowiem osiągnąć jakiś wyższy poziom ilustracji, który gryzie się z banalnym scenariuszem i plastykowymi bohaterami. Dowodem potwierdzającym moje słowa, może być fakt wykorzystania silnie tematycznych utworów autorstwa Patricka Cassidy’ego (motyw „Vide Cor Meum” z Hannibala) i Jerry Goldsmitha (fragment partytury z „13 Wojownika”). Szczególnie ten ostatni utwór, świetnie podłożony pod do bólu amerykańską scenę zbiorczego pasowania na rycerza, pokazuje że przydałby się ścieżce Gregson-Williamsa taki prosty, pełen patosu motyw. Motyw który mógłby ożywić partyturę Anglika. Ostatnią wreszcie wadą jest dosyć kiepska, zbyt mało tematyczna jak na tak monumentalną produkcję, muzyka bitewna. Jeden ciekawy „Battle of Kerak” (któremu i tak brakuje mocy) to za mało jak na „idealną hollywoodzką produkcję epicką”.

Pisząc tę recenzję chciałbym również wyraźnie zdemaskować „niebywałą oryginalność” Kingdom of Heaven. O tej płycie można powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że poraża „nowym brzmieniem”. Słuchając jej w wielu miejscach mamy uczucie muzycznego deja vu. Przede wszystkim przewijają się wzorce zimmerowskie. Widać to dobrze w konstrukcji głównego tematu, który swą instrumentacją i niepokojącym klimatem żywcem przypomina „Avrice” z Hannibala. Podobnie jest z etniką. Saraceńskie wokale, to nie tylko czytelne wzorce z Black Hawk Down. W utworach tych Gregson-Williams powiela również swoje własne pomysły znane ze ścieżki stworzonej do Spy Game („Terms”, „The Pilgrim Road”). Ale to nie koniec inspiracji. Prócz oczywistych zapożyczeń „stylu zimmerowskiego”, odnaleźć można też fragmenty bazujące na Jamesa Hornera The Four Feathers („Better Man” w pewnym momencie brzmi jak „Escape”). Wytrwali „czepiacze” doszukać mogą się też całkiem zaskakującego (i chyba raczej przypadkowego) zapożyczenia od Kronik portowych Chrisa Younga (perkusja w „Wall Breached”). Wszystkie te zapożyczenia wyliczyłem raczej z obowiązku krytyka. Nie są one bowiem plagiatami dyskwalifikującymi, a jedynie dość wyraźnymi inspiracjami, które choć nie są w stanie skreślić ścieżki zupełnie, to jednak wzbraniają przed uznaniem płyty za rewelacyjną.

Podsumowując. Harry Gregson-Williams skomponował rzetelną, momentami bardzo ciekawą ścieżkę, ścieżkę która choć nie jest rewolucyjna, nie okazała się jednak blamażem i przy odrobinie dobrego nastawienia może dać sporo przyjemności słuchaczom hollywoodzkiej muzyki filmowej.

Najnowsze recenzje

Komentarze