Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Francis Lai

Bilitis

(1977/1985)
1,0
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 29-07-2007 r.

Les Chansons de Bilitis to wydany pod koniec XIX wieku zbiór erotycznych wierszy Pierre’a Louÿsa, do części z których później muzykę skomponował Claude Debussy. Być może to właśnie one były inspiracją dla Davida Hamiltona, który zdecydował się tak nazwać tytułową bohaterkę swego pełnometrażowego filmowego debiutu. Hamilton bowiem, mimo iż ma kilka filmów na koncie, pozostaje znany bardziej jako fotograf, niżli reżyser. Jego specjalnością były zaś akty nastoletnich dziewcząt i to z powodu młodego wieku bohaterek swoich zdjęć bywał już oskarżany o szerzenie dziecięcej pornografii, a część z jego prac nie mogła zostać wydana swego czasu w niektórych krajach i to wcale nie w Iranie, czy Zjednoczonych Emiratach Arabskich, ale na przykład w Wielkiej Brytanii. Film Bilitis prezentuje te same fascynacje Hamiltona, które uwieczniał na swoich fotografiach, czyli piękno ciała młodych kobiet. Tutaj oczywiście w postaci ruchomych kadrów wzbogaconych o w sumie mało istotne wątki fabularne skoncentrowane wokół pierwszych seksualnych doświadczeń tytułowej bohaterki spędzającej wakacje na Lazurowym Wybrzeżu, a także o ślicznie dopełniającą całość muzykę francuskiego kompozytora Francisa Lai’a.

Lai przystępując do tworzenia kompozycji pod film Hamiltona był już opromieniony sukcesem swego najsłynniejszego score, czyli Love Story (może nie tyle score, co tematu) i miał także na swoim koncie kompozycje do obrazów erotycznych, a mianowicie do kontynuacji osławionej Emmanuelle. Doświadczenia z prac nad tamtymi partyturami wykorzystał przy Bilitis, którą wiele łączy z wyżej wymienionymi dziełami, zarówno w sferze stylistyki, instrumentacji, jak i melodyki. To, czym kompozycja do filmu Hamiltona różni się od choćby Love Story to bogate zastosowanie elektroniki, która w tym przypadku w dużej mierze zastąpiła klasyczną orkiestrę. Spoglądając na datę powstania filmu i biorąc pod uwagę jego charakter, można sobie mniej więcej wyobrazić jak owa elektronika może wyglądać. Mamy więc przede wszystkim delikatne, romantyczne melodie w stylistyce syntezatorów lat 70-tych, a więc gdzieś tam pomiędzy wczesnym Vangelisem i Jean-Michelem Jarrem. Do tego dorzuca Lai nieodzowne przy romantycznych partyturach z tamtego okresu instrumenty, jak fortepian, gitara i saksofon. Ponadto usłyszeć możemy również skromną sekcję smyczkową, obój oraz delikatne, erotyczne niemal, żeńskie wokalizy.

Za pomocą całego tego instrumentarium Lai kreauje na potrzeby filmu kilka różnych, zupełnie niezłych i przyjemnych tematów. Jest przede wszystkim motyw przewodni, w którym delikatna, nieśpieszna melodia wygrywana jest na keyboardzie na tle smyczków i oboju, w pierwszym i ostatnim utworze albumu. Promenade to kolejny lekki temat na syntezator, tym razem dzięki użyciu gitary, bardziej dynamiczny, swawolny, ilustrujący w filmie rowerową przejażdżkę nastolatek. Natomiast dwa kolejne utwory zdają się mieć bardziej poważny, niemal lekko dramatyczny charakter, a to za sprawą użycia niskich brzmień fortepianu. Niezwykle urokliwe są bardziej klasyczne aranżacje tematu głównego w króciótkich L’arbre i La campagne, w pierwszym przypadku na fortepian i obój, w drugim na obój z, chyba niepotrzebnym, elektronicznym dodatkiem. Kompletnie inną stylistykę prezentują ścieżki szósta i dziesiąta, które stanowią w istocie instrumentalny podkład do popowych piosenek z lat 70-tych, tyle że w miejsce wokalu jest saksofon i elektronika. Ze wszystkich utworów mnie jednak najbardziej przypadł do gustu jakże interesująco zatytułowany Scene d’amour, w którym żeński wokal delikatnie intonuje spokojną, subtelną melodię, utrzymaną w klimatach Love Story.

Opisując score Lai’a, nie mógłbym nie odnieść się do również recenzowanej przeze mnie Premiers Désirs Philippe’a Sarde’a, o sześć lat późniejszej partytury do innego erotyku w reżyserii Hamiltona. Sarde był w filmie bardziej stonowany, Lai zaś bardziej zapada w pamięć widzowi. Podobnie jest na płycie. Tu też Lai, dzięki bogatemu zestawowi różnorodnych tematów ma pewną przewagę nad Sarde’m, który momentami uciekał do nudnego underscore. W moim odczuciu Bilitis przegrywa jedynie w instrumentarium, gdyż smyczki, fortepian i akustyczna gitara zastosowane w Premiers Désirs brzmią dziś tak samo, jak ćwierć wieku temu, natomiast elektronika i popowa stylistyka niektórych ścieżek, do której uciekł się Lai zestarzała się i dawno już wyszła z mody. Toteż jeśli nie akceptujecie takich brzmień, podchodźcie do Bilitis bardzo ostrożnie. Jeśli zaś kompletnie wam one nie przeszkadzają, to oto przed wami kompozycja niezwykle przyjemna i melodyjna. Nie jest to z pewnością dzieło na miarę oscarowego Love Story ale zapoznać się z nią warto. Bilitis nie jest tak słodkie jak Premiers Désirs Philippe’a Sarde’a, ale bardziej romantyczne i, przynajmniej w kilku momentach, bardziej… erotyczne.

Najnowsze recenzje

Komentarze