Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Hans Zimmer

PotC 3: At World’s End (Piraci z Karaibów 3: Na krańcu świata)

(2007)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 26-05-2007 r.

Tekst zawiera spojlery

Trzecia cześć „Piratów z Karaibów” to świetny przyczynek do dyskusji nad istotą nowoczesnego marketingu. Film ten odniósł bowiem sukces na długo zanim w ogóle wszedł na ekrany kin. Genialnie opracowana strategia promocyjna, opierająca się na wzbudzaniu obsesyjnego wręcz pożądania u kinomanów była gwarancją zarobku, gwarancją iż widzowie wybaczą swoim ulubieńcom drewniane zachowania, nudne przygody i przede wszystkim bzdurną historię, jakiej udziałem są bohaterowie. Nie bójmy się tego powiedzieć, trzecia część sequelu jest bez dwóch zdań najsłabszym tworem całej trylogii. Chociaż roi się tu od bitew, a morska woda przelewa się przez ekran hektolitrami, to jednak mam dziwne wrażenie, iż jest to film najmniej oddający pirackiego ducha. Owszem mamy tu elementy korsarskiej mitologii (Luk Davy Jonesa, Kalipso), jednak wszystko podane w tak nieskoordynowany i wydłużony sposób (scenariusz roi się od błędów logicznych, których w żaden sposób nie da się zrzucić na karb fikcyjnej fabuły), iż w trakcie seansu nieraz zastanawiałem się, jakim cudem to coś jest dziełem tych samych twórców, którzy byli odpowiedzialni za „Klątwę Czarnej Perły” – film skrzący się dowcipem i mający w sobie magicznego ducha prawdziwych piratów z Karaibów.

O ile warstwa fabularna wyraźnie oddaliła się od tego, co nazywamy kinem pirackim, o tyle muzycznie produkcja zbliżyła do owego, w pełni klasycznego kina przygodowego, kina spod znaku piszczeli i trupiej czaszki. Hans Zimmer zaskoczył zarówno swoich fanów jak i przeciwników, pisząc tchnącą prawdziwą morską przygodą, pełnorkiestrową (tylko jeden fragment wykorzystuje instrumenty elektroniczne – Multiple Jacks) partyturę, muzykę która ma tak potężne oddziaływanie w filmie, iż w wielu miejscach go dominuje, przytłaczając nawet ociekające barokowym splendorem efekty specjalne. Wiem, że dla wielu krytyków, wychowanych na subtelnych, minimalistycznych partyturach europejskich, lub na idealnie wtopionych w tło ścieżkach tapeciarzy, takie kopnięcie, jakie serwuje nam Hans może się okazać niestrawne, jednak jestem przekonany, że dla wszystkich tych, którzy lubią słuchać muzyki w kinie, score Zimmera nie będzie balastem, a wręcz przeciwnie stanie się dużym przeżyciem, tym bardziej, że w wielu momentach to właśnie muzyczne tło ożywia znudzonego dłużyznami widza.

Słuchając trzeciej części „Piratów…” zachwyciła mnie jedna rzecz, która sprawia iż jeszcze widzę pewne światełko w tunelu dla hollywoodzkiej muzyki filmowej. Tą rzeczą jest bardzo ambitne podejście do maksymalnie przecież komercyjnego produktu, jakim jest przedsięwzięcie Verbinskiego. Zimmer nie poszedł na łatwiznę, nie zrobił miksu tematów z dwóch poprzednich części, lecz nie tylko zmienił całą koncepcję całości (wyraźny zwrot w kierunku klasyki gatunku – co jest tym bardziej nietypowe, iż producentem filmu jest Jerry Bruckheimer znany wszem i wobec ze swoich elektronicznych preferencji), ale także napisał kilka nowych, co tu dużo kryć, świetnych tematów, tematów które niestety nie wszystkie znalazły się na płycie (chociażby muzyka podłożona pod scenę gdy Jack Sparrow ratuje Elisabeth – temat z którego sam kompozytor był niezwykle dumny).

Niewątpliwie wśród nowych motywów wyróżnia się utwór, który można by określić jako niezwykle rozbudowany love theme, którego części składowe przewijają się przez cały film i całą płytę (słyszalny jest on m.in. w At Wit’s End, Up is Down, I See Dead People In Boats, I Don’t Think Now Is The Best Time, One Day, a nawet w będącym hołdem dla Ennio Morricone utworze Parlay). Drugą mocną melodią, która niesie film i sprawia, że płyta wciąga w swój świat jest, napisany wspólnie z reżyserem Gorem Verbinskim, Hoist the colours, utwór który powraca puentując najbardziej patetyczne momenty filmu (przemowa panny Swann – What Shall We Die For). Choć na soundtracku może się on wydać niezbyt zachwycający (szczególnie gdy wykonywany jest bez towarzyszenia orkiestry), to jednak wraz z obrazem zachwyca i przyprawia każdego miłośnika muzyki filmowej o dreszcz emocji.

To co sprawia, że „Na koniec świata” to płyta warta przesłuchania, nawet przez tych którzy mają do Zimmera alergiczny stosunek, to naprawdę niezwykła jak na Hansa jakość orkiestracji. Oczywiście wciąż czujemy, że to styl Niemca, że jest tu dużo rockowego huku, obleczonego jedynie w klasyczny kostium, niemniej jednak moim skromnym zdaniem jest to jedna z najdojrzalszych instrumentacyjnie partytur kompozytora. Nie tylko dlatego, że pojawiają się tu solowe instrumenty, którymi zazwyczaj twórca nie ubarwia swojej muzyki epickiej (obój, fagot, akordeon), ale także dlatego, że action score stoi na iście wysokim poziomie, głównie za sprawą całkowicie żywego składu, chyba po raz pierwszy rzeczywiście tak dobrze słyszalnego. Najlepszym potwierdzeniem moich słów są trzy utwory kończące płytę, z których I Don’t Think Now Is The Best Time jest prawdopodobnie najciekawszym kawałkiem muzyki akcji, jaki Zimmer stworzył w swej karierze, przebijający nawet osławione The Battle z Gladiatora. Trudno nie być entuzjastą skoro dostajemy niespotykany w typowych ścianach dźwięku, pompatyczny rajd po tematach, także po tych dobrze znanych nam z poprzednich części trylogii. Rajd, który przyzwyczajonych do niesłyszalnego tła kinomanów może drażnić, ale każdego kto kocha dobrą, wybijająca się na plan pierwszy hollywoodzką muzykę epicką, wprawi na pewno w dobry nastrój. Tym bardziej, że w kinie takich rajdów Zimmer serwuje nam dużo więcej niż na płycie (akcja w Singapurze, bardziej rozbudowana muzyka podłożona pod ostatnią bitwę).

Trzecia cześć „Piratów z Karaibów” oferuje jeszcze jedną rzecz, która powinna zadowolić miłośników muzyki filmowej. Zimmerowi udaje się bowiem wskrzesić prawdziwy klimat przygodowej opowieści, w tym klasycznym tego słowa znaczeniu. Soundtrack z małymi wyjątkami (Multiple Jacks, Calypso) kreuje klimat morskiej przygody, o której marzy każdy, kto jako dziecko zaczytywał się powieściami Raffaela Sabatiniego, czy Roberta Luisa Stevensona. Klimat, który tak bardzo starał się Zimmer wyrugować w dwóch poprzednich częściach trylogii.

Ostatnią zaletą jest w moim mniemaniu, to co dla twórcy jest w sumie standardem, coś co sprawia, że Niemiec jest w tej chwili moim ulubionym kompozytorem tworzącym w Hollywood, a mianowicie tzw. ikonografia muzyczna. Zimmer każdą niemal swoją partyturę stara się nasycić jakąś treścią, tak by nie była to jedynie pusta ściana dźwięku. Nie inaczej dzieje się w trylogii opiewającej losy Jacka Sparrowa. Kompozytor spaja wszystko motywami zbudowanymi na tych samych trzech nutach (każdy pryncypalny temat zaczyna się od nich), wplata elementy walca weselnego w dynamiczną muzykę akcji (co nabiera znaczenia wraz z obrazem – I Don’t Think Now Is The Best Time), dodaje klimatu „rozprawy w samo południe”, nawiązując do spaghetti westernów Ennio Morricone w Parlay, czy wreszcie odwraca do góry nogami swoje pirackie tematy, tworząc rodzaj specyficznej „swashbucklingowej” fugi (wspaniałe Up Is Down) ikonograficznie idealnie odpowiadającej temu co dzieje się na ekranie.

Ale żeby nie było tak wesoło musimy napisać też o wadach, jakie posiada muzyka Zimmera. Niewątpliwie partytura nie poraża swoją oryginalnością. Każdy, kto zna twórczość Niemca bez trudu rozpozna nawiązania do „Króla Artura”, „Gladiatora”, czy „Kodu Da Vinci”. Paradoksalnie jednak dzięki świetnym orkiestracjom całe te zrzynki uchodzą kompozytorowi na sucho. Płyta bowiem nie brzmi jak idealny klon (to co było podstawowym zarzutem przy części pierwszej), lecz raczej jak „wariacja na temat”. Oczywiście dla kogoś na co dzień nie zajmującego się muzyką filmową, to tylko retoryka, jednak dla wszystkich tych którzy często mają styczność z powstającymi pod sznurek soundtrackami, taka wada jest mało znacząca.

Jak już wspominałem wielu krytyków wypomina twórcy, iż jego muzyka nie pasuje do filmu, że jest zbyt pompatyczna, zbyt silnie dominuje obraz. W mej opinii takie coś jest raczej zaletą, wszak chyba dobrze, gdy wychodząc z kina czujemy, iż film posiadał muzykę, że coś w tle wibrowało, dopełniało obraz. Nie znaczy to jednak, że zaraz będę pisał peany pochwalne na temat brzmienia partytury w filmie. Przyznaje wprawdzie, że są tu momenty iście spektakularne (wspaniałe sceny akcji – Singapur, podróż na kraniec świata, bitwa), lecz są też ewidentne kiksy (zupełnie nie potrzebnie nadekspresyjna Calypso, utwór który tylko obnaża minusy fabuły – wszyscy spodziewają się wsłuchując się w podkład ogromnego gniewu bogini, którego nie dane jest im zobaczyć – lub dłużący się w nieskończoność moment opuszczenia statku przez Becketta, fragment również niepotrzebnie poparty silną ekspresją, która wygląda wręcz komicznie). W ostatecznym rozrachunku plusy przysłaniają jednak minusy i mimo wszystko fan patetycznej muzyki filmowej, wychodzi z kina ukontentowny.

Na koniec pozostaje sprawa oceny. Gdybym miał postępować według szeroko przyjętych zasad logiki i sztywnych prawideł obiektywizmu, powinienem wystawić trzeciej części Piratów czwórkę (4). Ale na całe szczęście recenzent ma prawo bycia nieobiektywnym, ma moc pisania o swoich odczuciach. A dla mnie najnowszy Zimmer to świetna zabawa, której zawsze szukam słuchając soundtracków. Co z tego, że jest to partytura niezbyt oryginalna, że wciąż czuć tu lekko toporny, rockowy styl kompozytora, że jest to jeno niezłe hollywoodzkie rzemiosło, skoro gdy się tego słucha ma się chęć przeżycia prawdziwej przygody. Z tego właśnie powodu z premedytacją podnoszę ocenę o pół gwiazdki, zakładam słuchawki i zabieram się do czytania po raz kolejny już Kapitana Blooda.

Inne recenzje z serii:

  • Pirates of the Caribbean: The Curse of the Black Pearl
  • Pirates of the Caribbean 2: Dead Man’s Chest
  • Pirates of the Caribbean 4: On Stranger Tides
  • Music from the Pirates of the Caribbean Trilogy
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze