Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Klaus Badelt, Brian Tyler

Constantine

(2005)
5,0
Oceń tytuł:
Przemek Korpus | 15-04-2007 r.

Constantine-to film oparty o Komiks Hellblazer z wydawnictwa DC/Vertigo. Główną postacią jest tu niejaki okultysta John Constantine, który walczy z siłami zła i stara się rozwiązać zagadkę samobójstwa pewnej opętanej przez demony kobiety. W roli głównej zobaczyliśmy legendarnego Neo z Matrixa Keanu Reeves’a. Film ten to kolejny przykład tego, jak można marnować wielkie pieniądze na kiepskie ekranizacje komiksowe. Fabuła filmu nie zmusza do żadnej refleksji, a co gorsza irytuje i staje się żenująca.

Do projektu zaangażowano Briana Tylera, który na swoim koncie miał zaledwie kilka filmów akcji takich jak: Timeline, czyChildren of Dune. Myślę, że nikt nie spodziewał się po tym soundtracku zbyt wiele. Tyler został zmuszony (albo też zaszczycony?) do współpracy z Klaus’em Badeltem. Wynikało to z tego, iż Tyler stworzył bardzo mroczne dzieło oddające początkowy charakter filmu. Badelt, ze znanej nam wszystkim stajni kompozytorów z Media Ventures, został zatrudniony do stworzenia muzyki, która miała za zadanie rozjaśnić, dodać tempa, rytmu i nadać jej bardziej komercyjnego charakteru. Niestety, bo to połączenie nie było najlepszym pomysłem. Ich światopogląd muzyczny znacznie się różnił, przez co na płycie mamy mnóstwo wręcz gryzących się utworów.

Album otwiera, Destiny – mroczny kawałek z nisko brzmiącą sekcją smyczkową, lekkimi wtrąceniami trąbki oraz kilkoma taktami ukrytego w tle pianina. Quo Vadis?! – Chciałoby się zapytać kompozytora po przesłuchaniu tego utworu… Zamiast mocnego w akcencie kawałka przy otwarciu soundtracku – po prostu bezbarwna kompozycja… Kolejny utwór(The Cross Over) to pewien dysonans miedzy otwierającym płytę trackiem. Tutaj wszystkiego jest pełno, grzmi, dudni, lecz wszystko jest wtrącone bezcelowo. Mnóstwo instrumentów perkusyjnych, które w całości powodują straszne zamieszanie muzyczne. Z początku można wychwycić lekki chór, który zostaje zmiażdżony obrazowością utworu. Stop koniec…przesłuchałem kolejne pozycje i nic… co się dzieje… po czterech kawałkach można śmiało wyrzucić płytę do kosza. No chyba że ktoś lubi ostre muzyczne dźwięki, które bez żadnej melodii dosłownie ryczą! Nareszcie w całej tej beznadziei ilustracji znalazłem utwór, którego długość ledwie przekraczała minutę. Deo et Parti piękna partia chóru, który w bardzo delikatny sposób buduje „średniowieczny” nastrój. W początkowej fazie mamy lekki chór kobiecy, a po chwili dołącza do niego basowy chór męski. W duecie brzmią oszałamiająco wręcz mistycznie! Utwór godny polecenia.

I znów kolejne cztery identycznie zaaranżowane utwory ilustracyjnie tworzące niestrawną papkę muzyczną. Ehhh ręce opadają…. Czy oprócz jednego utworu jest jeszcze coś godnego do posłuchania na tej płycie?! A jednak, Ressurection przerywa łomot na albumie. W zasadzie w początkowej fazie brzmi całkiem nieźle głownie za sprawa chórków i o dziwo płynnej linii melodycznej. Niestety, w ostatniej sekundach trwania melodii przyjdzie nam kolejny raz przetrawić gryźliwe dźwięki perkusji i skrzypiec. Jest tutaj jednak maleńka nadzieja na wyłonienie, choć małego pierwiastka rytmiki i melodyczności. Kolejny z utworów, Circle of Hell prezentuje nam odmienny styl od pozostałych. Dość spokojna aranżacja sprawia, że ponad 5 minutowy utwór można spokojnie wysłuchać. Nastrój się zmienia. Następuje znaczne obniżenie tempa płyty. Da się to odczuć w Last Rites, Encountering a Twin, Humanity i Hell Freeway. To jest to na co zapewne wszyscy czekali: melodyczność oraz namiastka poprawnie i bez nerwowości ułożonych nut na pięciolinii. Melodie są dość spokojne, ale strasznie monotonne i przerażająco nudne. Odczuwam pewne zagubienie kompozytorów, którzy chyba sami za bardzo nie wiedzieli, co chcą przedstawić, układając nuty do tej muzyki. Dalej jest to samo, czyli na zmianę raz jest sielankowo i bezbarwnie a innym razem co chwilę trzeba regulować poziom głośności naszych odbiorników, bo możemy w znaczny sposób zaszkodzić naszemu cennemu słuchowi. Jedyny wart uwagi dodatek, a może raczej ciekawostka, to elektroniczna wiolonczela, która pojawia się w niektórych ilustracyjnych kawałkach. Nie robi furory ani w nich ani na całym albumie.

Podsumowując, soundtrack jest po prostu tragiczny i żenujący. Nie wiem czy to wina połączenia dwóch różnych stylów obu kompozytorów, czy też po prostu braku jakiegokolwiek pomysłu. Nie ma w nim nic szczególnego, interesującego oprócz właściwie dobrze zaprojektowanej okładki. Muzycznie jest jeszcze gorzej. Kompletne dno aranżacji. Brak jakiegoś punktu zaczepienia oraz jednego konkretnego stylu. Wszędzie atonalność bez sensownej linii melodycznej. Współczuję osobom, które zdecydują się na zakup tego soundtracku. Muzyka do komiksów przeważnie staję się legendą. Przedstawiam wam o to antylegendę komiksowych ekranizacji: CONSTANTINE Zapomnijmy o tej ścieżce!! Zapomnijmy o dokonaniu tych kompozytorów i miejmy nadzieje, że nikt z was nie będzie zmuszony słuchać tego muzycznego bałaganu.

Najnowsze recenzje

Komentarze