Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Basil Poledouris

Quigley Down Under (Quigley na Antypodach)

(1990)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 29-04-2007 r.

Australijski reżyser kina rozrywkowego (przeważnie nie wyszukanych „lotów”…) Simon Wincer oraz kompozytor Basil Poledouris współpracowali ze sobą pięciokrotnie. Pod względem muzycznym, obok „Uwolnić orkę” oraz kompozycji do mini-serialu TV pt. „Na południe od Brazos”, zdecydowanie wyróżnia się w tej kolaboracji muzyka do mało znanego westernu rozgrywającego się na australijskiej ziemi (gdzieżby indziej…;): „Quigley na Antypodach”. Przybyły z Ameryki kowboj Matthew Quigley (w tej roli niegdysiejszy Indiana Jones Tom Selleck) wpada w tarapaty mając na pieńku ze złoczyńcą granym przez Alana Rickmana (kogożby innego…;), przy okazji zdobywając serce intrygującej Laury San Giacomo. Lekko potraktowany western-przygodówka na pewno nie zapisze się w annałach gatunku, ale to wcale a wcale nie przeszkodziło Poledourisowi stworzyć znakomitej muzyki filmowej.

Żaden western z wyrazistym bohaterem nie powinien obyć się bez ekspresyjnej muzyki „westernowej”, która podkreślałaby ekranowy obraz przy kłusujących koniach, soczystej strzelaninie czy heroicznych działaniach. Pomijając Ennio Morricone, który stanowi sam sobą odrębny gatunek, wiedzieli o tym wszyscy najwięksi od Alfreda Newmana po Elmera Bernstein’a, aż do czasów Jamesa Newtona Howarda („Wyatt Earp”). Przy okazji „Quigley Down Under” mogło wyglądać to tak, że reżyser usiadł z kompozytorem i powiedział: „słuchaj Basil, chciałbym dla naszego filmu taki temat a’la „Siedmiu wspaniałych”. Co ty na to? Dasz radę?”. Poledouris dał oczywiście! Tworząc melodię niezwykle przebojową i aż soczystą od dynamiki. Temat główny z „Quigleya” może śmiało rywalizować z ekspresyjnymi dokonaniami Bernsteina i innych tuzów gatunku. Napisany jest według prawideł – szalejąca, ekspresowa sekcja smyczkowa, nad którą unoszą się kotły i dęte, kreując wrażenie akcji i pędu czy „przepastne” orkiestrowe pasaże, które nie opisują tym razem amerykańskich krajobrazów, a przecież podobny, australijski Outback. Poledouris nie poszedł jednak na łatwiznę i wstawił dodatkowo ozdobnik, bardzo charakterystyczny element, z którego korzystał i Morricone – gitarę banjo. Elektryzujące wykonania na tym instrumencie asystują i zbliżającemu się do epiki tematowi głównemu jak i melodyjnej, prowadzonej z dużą lekkością muzyce akcji.

Banjo nie często dane jest nam słyszeć w muzyce filmowej. Poza zaprzężeniem przez Morricone czy słynnym Duelling Banjos z filmu „Deliverance” tak naprawdę chyba jakoś nie zaistniało szeroko w pamięci słuchaczy naszego gatunku. Dlatego też jest tutaj pomysłem bardzo trafionym, sugerującym, iż całość nie bierze siebie aż tak bardzo na serio (mówimy tu tak o filmie jak i muzyce kompozytora). Innymi elementami, które byłyby przeciwwagą dla potężnej melodii głównej i typowego dla Poledourisa wyniosłego brzmienia orkiestry, są elementy quasi-komediowe. Osobiście nie przepadam za ogólnie pojętą „muzyką komediową”, która w zdecydowanej większości przypadków podyktowana jest akcją na ekranie, jednak kolejny raz Basil Poledouris wykazuje się dużym wyczuciem, Mowa tu o muzyce (głównie aranżowanej na klarnet i puzony), która przypomina czasy ragtime’u i ogólne muzyczne wyobrażenie Ameryki końca XIX wieku oraz stanowi dodatkową osobowość muzyczną dla głównego bohatera.

Cały album jest dość ciekawie wydany, ponieważ producenci zdecydowali się oddzielić utwory zawierające muzykę przebojową i „gatunku” od muzyki stonowanej i lirycznej, gdzie Poledouris za pomocą „wygładzonych” linii melodycznych uspokaja i przygotowuje na spotkanie ze swoim grzmiącym tematem Quigleya. Takie jest Native Montage jak i Freedom, odwołujące się do rdzennych mieszkańców Australii. Poledouris co ciekawe nie używa żadnych etnicznych instrumentów, takich jak didgeridoo (które było jedną z wizytówek „Long Walk Home Petera” Gabriela) lecz np. kojących brzmień akustycznej gitary. W kilku momentach da się słyszeć także leciutkie zaangażowanie syntezatorów, ale są tak marginalne i umiejętnie zaaranżowane do „żywej” muzyki, iż ich obecność spokojnie można pominąć.

Oprócz tematu przewodniego, delikatnie przebija się pomniejszy temat emocjonalny/miłosny ślicznie grany na oboju (lub zachwycająca solówka na wiolonczelę w The Gift) i będący przeciwwagą dla galopującej muzyki akcji i westernu. W tym kontekście, słuchając nie za długiego ani nie za krótkiego albumu Intrady zachowany jest „zdrowy” balans pomiędzy wielką muzyką tematyczną a kameralną. Sekwensowanie jest więc bez zarzutu i „słuchalność” jest z tych z górnej półki. To przedzielanie utworów ma również pewien minus (ale taki liczony „na plus”…). Biorąc pod uwagę, że przebojowość tematu głównego jest tak duża, iż dosłownie oczekuje się na jego „eksplozje”, wielkim „zagraniem na nosie” jest końcówka utworu 6 gdzie Poledouris potężnie intonuje jego kilka pierwszych nut i przerywa… Pierwszy raz słuchając tej ścieżki pomyślałem: „nie ładnie tak drażnić słuchacza Basil, nie ładnie…” :). „Quigley Down Under” to muzyka kolorowa, napisana z fantazją, polotem i pomysłem. Moim zdaniem wpisuje się do najlepszych osiągnięć Basila Poledourisa i jest jedną z najlepszych pozycji muzyki filmowej lat 90-ych w kategorii filmów „rozrywkowych”. Dodatkowo muzyka znakomicie wypada w samym filmie, często we wszelkich „szerokich planach” (bez dialogów) przyjmując na siebie siłę narracji, co przy takich tematach może być dla obrazu filmowego największym komplementem. Poledouris z wielkim wyczuciem żongluje jak nie tematami to ciekawym underscore, kolejny raz potwierdzając wielką klasę. Wysoka forma po „Polowaniu na Czerwony październik” oraz „Pożegnaniu z królem” utrzymana jest i tutaj (chociaż kaliber dramatyczny jest mniejszy niż tamte pozycje) i będzie trzymana w kolejnej współpracy z Simonem Wincerem – „Free Willy”. Silnie rekomendowane.

Najnowsze recenzje

Komentarze