Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Vangelis

Odyssey: The Definitive Collection (kompilacja)

(2003)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 15-04-2007 r.

Evangelos Odysseus Papathanassiou, czyli po prostu Vangelis, to już po prostu ikona muzyki filmowej. Od czasu słynnych Rydwanów ognia (słynnych tylko z powodu muzyki) i jednego z najlepszych oraz najbardziej popularnych tematów przewodnich, wpisany jest do panteonu twórców najwybitniejszych i najbardziej znanych. Jago nazwisko, czy raczej pseudonim, wymieniane jest w jednym rzędzie obok takich sław jak John Williams, Ennio Morricone, Hans Zimmer… Z tej trójki Grekowi chyba najbliżej do Zimmera. Podobnie bowiem jak niemiecki kompozytor, także Vangelis zaczynał od muzyki ani nie filmowej, ani nie klasycznej. W latach 60-tych był bowiem członkiem dwóch grup rockowych, później współpracował także z zespołem Yes. Dopiero w początku lat 70-tych Vangelis rozpoczął, od muzyki filmowej właśnie, jakże bogatą solową karierę, która trwa po dziś dzień.

Wydany w 2003 r. album Odyssey to kompilacja 18 utworów greckiego kompozytora z lat 1976-2003. Obok tych najwybitniejszych, nieśmiertelnych tematów jak „Chariots of Fire” czy „Conquest of Paradise„, na płycie znalazło się miejsce także dla muzyki mniej znanej, czy trochę już zapomnianej. Mamy tutaj także jeden utwór zupełnie nowy, skomponowany przez Greka specjalnie na tę płytę – „Celtic Dawn„. Oprócz najważniejszych kawałków z muzyki filmowej, płyta prezentuje też kompozycje z concept-albumów Vangelisa, takich jak China albo praktycznie zupełnie nieznanych produkcji TV, pamiętanych dziś tylko z powodu muzyki L’Apocalypse Des Animaux czy Opera Sauvage. Pochodzący z tego ostatniego albumu „Hymn” był, w prze-aranżowanej wersji, wykorzystany w filmie Rydwany ognia, ale jak wiele innych, świetnych tematów z tego obrazu, nie znalazł się na soundtracku. Do tego dochodzi jeszcze oficjalny hymn piłkarskich Mistrzostw Świata w Korei Płd. i Japonii (coś dla kibiców, choć ja akurat z tymi mistrzostwami dobrych wspomnień nie mam;) oraz jeden z tematów marsjańskich misji kosmicznych NASA („Movement 1 From Mythodea„). Niejako na deser wydawcy zostawili dwa utwory śpiewane, będące wynikiem połączenia sił Vangelisa i Jona Andersona – wokalisty wspomnianego już zespołu Yes. W porównaniu z mieszanką smakowitych dań, jakim była wcześniejsza część płyty, ten deser, choć zjadliwy, nie smakuje najlepiej. Zwłaszcza że możliwości wokalne pana Andersona nie imponują.

Jakie jest brzmienie muzyki Vangelisa, chyba wszyscy wiedzą. Elektronika, elektronika i jeszcze raz elektronika. W niektórych utworach, jak otwierający album „Pulstar„, przypomina to wręcz muzykę speca od elektronicznego popu – Jeana Michela Jarre’a. W innych to brzmienie jest dojrzalsze, próbujące imitować orkiestrę; czasem zresztą syntezatory zdają się być przeplatane żywymi instrumentami. Prawdziwą orkiestrę usłyszymy tylko raz – konkretnie London Metropolitan Orchestra w podniosłym, niemal mistycznym „Movement 1 From Mythodea„. Większe wrażenie od orkiestry w tym fragmencie robi jednak doniosły chór, na przemian męski i żeński. Poza tym kawałkiem chóry usłyszymy jeszcze tylko w „Conquest Of Paradise„, także bardzo patetycznym. Większość pozostałych utworów to raczej spokojne, delikatne kompozycje, często wykorzystujące brzmienia zbliżone do fortepianu. Miłośnicy Vangelisa argumentują, że Grek jak mało kto, za pomocą sztucznych dźwięków potrafi wykreować prawdziwie ludzkie emocje. Słuchając subtelnych „La Petite Fille De La Mer„, „L’Enfant„, „Theme From Antarctica” czy sławetnego „Chariots Of Fire” trudno się z tym nie zgodzić.

Dla kogo ten album? Najwięksi fani Vangelisa, chociaż będą mieli 90% utworów na innych płytach i tak go kupią, bo to w końcu fani. Miłośnicy filmowych partytur powinni sięgnąć po tę płytę, choćby dla nie-filmowych fragmentów. Natomiast dla tych, którzy z soundtrackami lub Vangelisem dopiero zaczynają się zapoznawać, będzie to świetny przegląd twórczości greckiego kompozytora. Do której grupy byście nie należeli, Drodzy Czytelnicy, jak widzicie warto sięgnąć po Odyssey. To bardzo dobra kompilacja i choć z uwagi na ograniczoną pojemność nośnika, na pewno pomija jakieś świetne utwory Vangelisa, to jednak zawiera w sobie te najważniejsze i najciekawsze, z małymi bonusami na dodatek. Z soundtrackami Greka niemal zawsze był ten problem, że obok wspaniałych motywów przewodnich, pełno było niesłuchalnego elektronicznego underscore. Tutaj, co oczywiste, nie ma żadnego tła, a za to jest mnóstwo pięknych tematów i aż trudno orzec, który z nich najlepszy.

Najnowsze recenzje

Komentarze