Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Bruno Coulais

Libertin, le (Libertyn)

(2000)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

Dla miłośników filmów rodem z Hollywodu, współczesne kino francuskie może się wydawać dziwne i niezrozumiałe. Specyficzne poczucie humoru, niejednoznaczna wymowa moralna i przede wszystkim skłonność do pewnego nihilizmu sprawia, że widzowie przyzwyczajeni do linearnych historii, jakie serwują nam wielcy rzemieślnicy kina amerykańskiego, szybko postawią krzyżyk na filmach takich jak „Libertyn” Gabriele Aghiona. Sądzę, że zrobią to jednak zbyt pochopnie. I to nie tylko dlatego, że produkcja ta przy odpowiednim nastawieniu może okazać się całkiem przyjemna, ale także dlatego, że warto docenić bezkompromisowość w podchodzeniu do materii filmowej jaką wykazuje się reżyser. Tworzy postmodernistyczny kolaż form, które krążą wokół libertyńskiego przesłania Diderota: „Postępu nie da się zatrzymać”.

Oprócz samego scenariusza (opartego zresztą na sztuce Erica Emmanuela Schmitta, autora bestselerowego „Oskara i pani Róży”), będącego medytacją nad hedonizmem, medytacją w istocie współczesną dla kolorytu przeniesioną jedynie w czasy Diderota, postmodernistyczny jest sam obraz, czerpiący bardzo silnie z kina surrealistycznego, a przede wszystkim muzyka, która chyba zwraca uwagę każdego widza, nawet takiego, który zupełnie nie interesują się muzyką filmową. Pomimo bowiem tego, że akcja filmu dzieje się w wieku XVIII, ilustracja dźwiękowa jest jak najbardziej współczesna. Cóż w tym dziwnego, wszak to nie pierwszy raz w historii kina, kiedy to partytura stworzona na potrzeby obrazu kostiumowego czerpie z nowoczesnych elektronicznych środków. Sęk w tym, że w przypadku „Libertyna” twórca partytury, a jest nim świetny francuski kompozytor Bruno Coulais, czyni to w niezwykle agresywny sposób. Porównując bowiem ten soundtrack z dziełami choćby Vangelisa („1492”) zauważamy duże różnice. Twórca „Rydwanów ognia” upodabniał elektronikę do klasyki, tworząc syntezatorowe suity. Coulais idzie innym tropem. On wrzuca klasyczną harmonię w tryby elektroniki, w nowoczesne beaty rodem z klubów grających muzykę techno. Tym samym można powiedzieć, że Vangelis nowoczesnymi środkami kształtuje klasyczną formę, Coulais zaś klasyczną formą (orkiestra symfoniczna, korsykański chór A Filetta, instrumenty z epoki – klawesyn) kształtuje nowoczesne środki. To odmienne podejście czyni z „Libertyna” partyturę niezwykłą i zupełnie oryginalną, partyturę jakiej chyba jeszcze w kinie nie było, a już na pewno w kinie kostiumowym.

Słuchając soundtracku z „Libertyna” czujemy od razu, że kompozytor wychodzi od klasyki. Bierze na tapetę chóralne brzmienie kościelnych kantat i dekonstruuje je w charakterystycznym dla siebie postmodernistycznym stylu korzystając z wyraźnej pomocy eksperymentalnego chóru A Filetta. Całość dodatkowo ubarwia bogatymi niestandardowymi instrumentacjami, które wraz z barokowymi popisami wokalnymi Korsykanów, które brzmią jak jazzowe wariacje Bobby McFerrina, tworzą niesamowitą i bardzo bogatą teksturę. Dzięki tym zabiegom muzyka w filmie sprawuje się rewelacyjnie. Owszem tradycjonaliści będą niezadowoleni, bo oto film kostiumowy otrzymuje oprawę, która nie tylko jest słyszalna, ale co więcej dominuje obraz. Jednak taki właśnie był zabieg twórców. Coulais chciał wykreować muzykę, która oddałaby idealnie istotę postępu, pokazała iż akcja filmu jest jedynie kostiumem. Tym samym kompozytor wszedł na nieakceptowane w kinie amerykańskim terytorium partytur mającej za nic ilustracje opisującą. Coulais stworzył muzykę problemową i za to mu należą się wielkie brawa. Dodatkowo udało mu się sprawić, iż poza filmem soundtrack niewiele traci, słucha się go niemal tak samo świetnie. Nie znajdziemy tu bowiem ilustracyjnych wstawek, opisowych skoków napięcia, underscoru i innych przekleństw muzyki filmowej, przekleństw które sprawiają, że gatunek ten w całości jest akceptowany jedynie dla garstki zapaleńców.

To właśnie tym zapaleńcom, którzy niespecjalnie przepadają za kinowymi eksperymentami płyta może się wydać jakąś farsą, a takie tematy jak La Barque, Gloria, czy Générique début, jakimiś pomyłkami. Zanim jednak rzucą oni kalumnie na Coulaisa niech wspomną, iż taki kształt partytury wynika nie z braku umiejętności kompozytorskich czy orkiestratorskich, lecz z chęci tworzenia czegoś nowego, czegoś co w historii gatunku jest w stanie zostawić jakiś ślad. I dopiero biorąc pod uwagę ten kontekst można obiektywnie ocenić to co stworzył Francuz. W filmie bowiem, decorum jest złamane jedynie pozornie, a brzmienie na płycie jest w stanie zadowolić laików nie mających na co dzień kontaktu z soundtrackami. Co ważniejsze jednak słuchacza poraża mnogość pomysłów jakie wprowadza tutaj. Nie tylko mamy tu dodonałą tematykę La barque, Gloria , ale także przecudowne popisy wokalne, w których bierze udział także sam kompozytor La lanterne magique, Les marquis i co chyba najważniejsze bardzo dobrą elektronikę, która sprawia wrażenie muzyki mogącej wytrzymać próbę czasu. Ostateczna ocena nie może być zatem negatywna, a Coulais’owi za partyturę należą się jedynie brawa. Za odwagę, bezkompromisowość i to, że muzyką napisaną pod obraz potrafi się bawić, że nie traktuje jej jedynie jako szybki zarobek.

Jak zatem ocenić „Libertyna”. W filmie zdecydowałem się wystawić mu maksymalną ocenę, gdyż rzadko kiedy muzyka filmowa jest tak widoczna, tak namacalnie odczuwalna, i rzadko kiedy ma tak wielki wpływ na nasze postrzeganie obrazu. Za oryginalność wystawiłem ocenę niższą. Mimo bowiem nietypowości partytury jaka odczuwalna jest wraz z filmem, na płycie wyraźnie czujemy nawiązania stylistyczne do wcześniejszych prac artysty (Himalaya, Makrokosmos). Uważni znajdą też podobieństwa do dzieł wielkich twórców muzyki elektronicznej (Jean Michel Jarre – Générique début) i dyskotekowej (także za sprawą wokalu ikony stylu New Romantic Boya Georga). Ostatnią składową jest ocenienie muzyki na płycie. Choć słucha się tego wyśmienicie, niestety w pewnym momencie zaczynamy odczuwać specyficzne znużenie, wynikające ze zbyt często powtarzanych głównych motywów, które podszyte są wciąż jednolitym beatem. Dla tych, którzy jednak przyzwyczają się do konwencji, wziętej z muzyki klubowej, płyta staje się przeżyciem niezwykłym, a owa monotonność zmienia się w zaletę.

Na sam koniec warto jeszcze wyrazić pewną refleksję. „Libertyn” jest bowiem w moim przekonaniu wyjątkowo ciekawym przykładem nie tylko nowoczesnej oprawy filmowej, ale przede wszystkim jest świetną pracą elektroniczną. I to nie tylko jako soundtrack. W mojej opinii Coulais stworzył wspaniałe dzieło autonomiczne, które mogłoby być również świetnym albumem niefilmowym zawierającym współczesną, oryginalną(!) muzykę elektroniczną. Tym samym płyta ta przeczy obiegowej opinii, że muzyka filmowa to gatunek, który jest zwykle 100 lat za murzynami, jeśli chodzi o korzystanie z nowych brzmień. Oby zatem powstawało więcej takich partytur jak „Libertyn”, także ze względu na tak ukochaną przeze mnie wzgardę dla kompozytorskiej poprawności.

Najnowsze recenzje

Komentarze