Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Nino Rota

Waterloo

(1970/1995)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 15-04-2007 r.

Blisko piętnaście lat minęło, odkąd kompozytor Nino Rota miał okazję zilustrować muzycznie film z epoki napoleońskiej – poprzednim projektem była oparta na epopei Lwa Tołstoja Wojna i Pokój z 1956 roku. Efekt końcowy robił duże wrażenie. Ponownie z literaturą rosyjską Włoch zetknął się przy obrazie Białe Noce, opartym na opowiadaniu Fiodora Dostojewskiego. Jednak do tematyki napoleońskiej Rota powrócił dopiero w olbrzymiej europejskiej superprodukcji radzieckiego reżysera Siergieja Bondarczuka (autora narodowej, ponad 8-godzinnej adaptacji dzieła Tołstoja) opisującej tzw. sto dni Napoleona, czyli okres od ucieczki cesarza francuskiego z wyspy Elby aż do klęski pod Waterloo, abdykacji Bonapartego i zesłania go na św. Helenę na Atlantyku. Był to ostatni epizod wojen Korsykanina, po którym zwycięskie mocarstwa ustanowiły w Wiedniu nowy porządek Europy. Pieczę nad filmem sprawował słynny producent Dino de Laurentis i najwyraźniej zadowolony ze współpracy z Rotą przy War and Peace, postanowił zatrudnić Włocha ponownie. Tym samym Wiaczesław Owchinikow, autor muzyki do poprzedniego epickiego przedsięwzięcia Bondarczuka, nie znalazł się na pokładzie Waterloo. Rota natomiast wrócił na terytorium, gdzie odniósł już wielki sukces.

Partytura włoskiego kompozytora została w trakcie produkcji dość ostro pocięta i ostatecznie na wydany tuż po premierze filmu, a wznowiony w 1995 roku album, trafiło tylko lekko ponad pół godziny muzyki. Jak na 130 minut kina batalistycznego, ilość ta brzmi bardzo kontrowersyjnie. Co jednak należy zaznaczyć, w obrazie Bondarczuka wykorzystano sporo gotowego już materiału, muzyki wywodzącej się z poszczególnych kręgów kulturowych (pod Waterloo, w armiach ścierających się mocarstw, walczyło mnóstwo narodów), a która nie pojawia się na płycie obok kompozycji Roty. Jedynym właściwie stylizowanym elementem jest krótka, ale przyjemna, taneczna muzyka szkocka – z wł. scozzese – wykonana przez dudy na początku utworu drugiego. Reszta ścieżki dźwiękowej prezentuje klasyczne symfoniczne brzmienie, przez co rozumieć należy walce i dominującą wyraźnie, potężną batalistykę. Rota jednakże, podobnie jak 15 lat wcześniej w Wojnie i Pokoju, z racji napoleońskiej tematyki filmu, adaptuje na potrzeby swojej partytury motyw przewodni słynnej Marsylianki i włącza go do sekwencji dotyczących francuskiego cesarza. Tym sposobem Rota nawiązuje do opisywanej epoki i elegancko łączy Waterloo z War and Peace, zamykając spójnie swą napoleońską dylogię muzyczną.

Miłośnicy Wojny i Pokoju mogą jednak poczuć się rozczarowani. Partytura z 1956 roku była arcydziełem między innymi dzięki wyśmienitemu wyważeniu emocjonalnemu całości, dzięki harmonii między elementami lirycznymi, bitewnymi i underscore, z których żaden nie był nadmiernie wyeksponowany. Waterloo takiej równowagi niestety brakuje. Trudno się doszukiwać innych przyczyn takiego stanu rzeczy niż fabuła filmu i jego montaż, zresztą sam tytuł zdaje się wskazywać, o czym traktować będą centralne sceny… Większą część albumu stanowią przeniesione jakby wprost z pola bitwy (co świadczy o pewnym autentyzmie ścieżki dźwiękowej) oparte na potężnych werblach i pokaźnej sekcji dętej partie akcji. Choć samo starcie na polach Waterloo opisują dopiero późniejsze utwory, także wcześniej militarystyczny styl pojawia się w pełnej krasie, czego znakomitym przykładem jest patetyczny Parada delle Truppe Napoleoniche. Główna wada ilustracji bitewnej to zdecydowanie nadmierna jednostajność, zarówno melodyczna, jak i instrumentalna, która bardzo szybko zaczyna męczyć słuchacza muzycznym ogromem… Większość partii pozatematycznych cechuje również ciągłe, leniwe jakby, marszowe tempo, prowadzone przez bębny, z częstymi wejściami dętych blaszanych, i trąb, i fletów; nie są to jednak marsze utrzymane w popularnym williamsowskim stylu, ale pozbawione silnej wymowy emocjonalnej tło dźwiękowe dla poruszających się armii. Nie grzeszą więc nadmierną słuchalnością.

Gdyby Rota ograniczył się do tego typu muzyki, Waterloo byłoby partyturą przeciętną i, pomimo siły brzmienia, bezbarwną. Włoch jednak zawsze pisał atrakcyjne ścieżki dźwiękowe oparte o pomysłowe i proste jednocześnie tematy (z których największą popularność zdobyły klasyczne już Romeo i Julia i trylogia Ojciec Chrzestny), a ilustracja filmu Bondarczuka nie jest tu żadnym wyjątkiem. Mnogość melodycznych i wpadających w ucho fragmentów wynosi tą kompozycję na wyższy poziom, czyniąc z niej bardzo dobry miejscami, dostarczający mnóstwo przyjemności score. Próbkę tego słyszymy już w lekkim walcu w utworze drugim, który doskonale przechodzi w analogiczny stylowo, ale znacznie wspanialszy i monumentalny Waterloo – Waltz. W początkowej fazie delikatny, beztroski, zdominowany przez lżejsze aerofony, przeradza się następnie w epicki, przepiękny temat na pełną orkiestrę, zabarwiony już subtelną nutą muzycznego tragizmu. Jest to mój ulubiony filmowy walc, który stawiam tuż obok doskonałego walcu Swentyckich z Doktora Żywago Jarre’a… Dynamiczny, przepełniony heroizmem temat przewodni ścieżki pojawia się całościowo dopiero na końcu utworu czwartego i jako jeden z niewielu motywów batalistycznych utrzymuje tempo znacznie żywsze niż reszta ilustracji bitewnej. W tej samej aranżacji wraca on (świetna decyzja wydawcy) w napisach końcowych, podsumowując muzyczną podróż przez rok 1815 i pozostawiając po albumie bardzo przyjemne wrażenie. W rzeczywistości niemal każdy utwór prezentuje tu godny uwagi temat, raz lżejszy brzmieniowo, innym razem cięższy, ale każdorazowo wyróżniający się na tle reszty kompozycji. Dzięki nim właśnie ścieżka dźwiękowa Roty otrzymuje tak wysoką ocenę.

Waterloo odstraszy zapewne miłośników muzyki stricte lirycznej, romantycznej, opartej na smyczkach, gdyż fragmentów tego typu pojawiają się tu jedynie śladowe ilości. Fani brzmienia wojskowego powinni natomiast być usatysfakcjonowani, niekoniecznie całością co prawda, ale przede wszystkim poszczególnymi utworami, z których niemal każdy ma coś atrakcyjnego do zaoferowania. Kompozycja jest jednak zbyt nierówna, by móc rozważać ją w kategoriach prawdziwego dzieła, a dość ubogiej momentami wymowy emocjonalnej nie równoważy ani fenomenalny walc, ani dość skąpo wykorzystany temat przewodni. Jak się okazuje, kontrowersyjnie krótki album zapewnia optymalne pół godziny rozrywki na wysokim poziomie, nie męcząc i nie rozbudzając w słuchaczu nadziei na więcej. To niestety nie Wojna i Pokój

Najnowsze recenzje

Komentarze