Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Michael Giacchino

Mission: Impossible III

(2006)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 15-04-2007 r.

Kto chciał kontynuacji ”Mission: Impossible”? Chyba tylko sam Tom Cruise, którego niewiarygodne ego i kontrowersje, które gromadzą się wokół jego życia prywatnego zaczynają przypominać hasło „wszystko jest na sprzedaż”. Aktor kreujący swój własny image na nowoczesnego superbohatera kina akcji zaczyna zjadać swój własny ogon. Po chłodno przyjętej części pierwszej i będącej przyjemną rozrywką lecz równie „zjechanej” przez krytykę i widownię części drugiej, na ekrany kin z wielką butą wchodzi część trzecia, która tak naprawdę powstała chyba tylko po to, by zarobić ogromne pieniądze. Projekt odkładany od kilku lat znalazł wreszcie reżysera w osobie twórcy cieszących się zawrotną popularnością w USA seriali ”Zagubieni” i ”Agentka o stu twarzach”. Razem „na pokładzie” znalazł się współpracujący z nim, stale zdobywający popularność kompozytor, Michael Giacchino. Twórca ten. po znakomicie przyjętych ścieżkach dźwiękowych do gier z serii ”Medal of Honor” oraz przede wszystkim zeszłorocznym pastiszu muzyki bondowsko-szpiegowskiej w animacji ”Iniemamocni”, raczej udowodnił iż predysponowany jest do muzycznego świata nowoczesnego szpiegostwa w nowej odsłonie ”M:I”.

Michael Giacchino już w ”The Incredibles”, muzyce która doskonale asystowała szaleńczej, ekranowej akcji lecz w oderwaniu od obrazu spisywała się raczej gorzej, pozwolił sobie na wiele luzu i „puszczania do słuchacza oka”. Po wysłuchaniu jego najnowszej pracy wydanej pod szyldem Varèse, należy stwierdzić, że daleko od tej konwencji nie odbiegł… Młody Amerykanin odnajduje się tutaj bardziej w stylu stworzonym przez samego Lalo Schifrina. Odrzucając na bok tematykę a bardzo mocno opierając się na ciągłej „tapecie”, która naśladuje szpiegowskie akcje i ruch naszych bohaterów. Orkiestracje oparte są trochę w klimacie lat 70-ych, pełno studyjnej perkusji, fortepianu, elementów jazzu, dosłownie „muzyki z przymrużeniem oka” (flety jak w ”M:I-1”) czy budujących się rozwinięć, które w jakimś tam stopniu próbują urastać w większe, muzyczne konstrukcje. Przypomina to choćby takich twórców jak Bill Conti (”Afera Thomasa Crowne’a”) czy Quincy Jones. Problem w tym, że ścieżka dźwiękowa z ”M:I-iii” jest właściwie od początku do końca taka sama… Muzyka filmowa, by móc się nią w jakimś stopniu delektować lub pasjonować, by żyła własnym życiem poza kinowym ekranem, powinna mieć jakąś „strukturę” bądź „konstrukcję” muzyczną. A już nade wszystko powinny posiadać ją utwory. Umiejętność budowania owej „konstrukcji/struktury” cechuje przede wszystkim twórców uznanych, posiadających własny „muzyczny głos” i z pewnością podporządkowanie jej trudnego języka filmowego kosztuje ich nie lada czasu oraz umiejętności (doskonałym przykładem porównawczym mógłby być soundtrack z ”Sneakers” Jamesa Hornera). Z przykrością muszę stwierdzić, że w powyższym kontekście muzyka Giacchino z ”M:I-iii” takowych cech, które pozwalałyby jej silnie zaistnieć poza kinowym ekranem praktycznie nie posiada…

Giacchino stylowo przypominać może Danny Elfmana z ”M:I-1”, lecz jak „obrazowa” i trudna muzyka Elfmana by tam nie była, jest doskonale zaplanowana (konstrukcja NAD ilustrowaniem) i co najważniejsze – posiada niepowtarzalny styl tego kompozytora. Wiele „kruczków” czy „niuansów”, na podstawie których można byłoby ją tylko i wyłącznie powiązać tylko z tym twórcą. Score Giacchino jest natomiast zupełnie ilustracyjny. Z pewnością doskonale wtóruje akcji, szczególnie w paru momentach, gdy dość przebojowo wchodzi sekcja dęta oraz perkusja lecz nawet i to nie wynagradza pewnego „zmęczenia” muzyki, skoro nagle potrafi się np. w sekundę zatrzymać i zacząć zupełnie nowy stylistycznie fragment (tak się dzieje w samym przebiegu utworów – nie między nimi…). Ani fajowo nazwany Helluvacopter Chase, ani potężne Bridge Battle (rytmika podobna do dokonań Howarda Shore’a lub modernistycznej muzyki akcji Johna Williamsa) ani mogący zapowiadać coś niesamowitego World’s Worst Last 4 Minutes to Live, mimo że imponujące od strony logistycznej, wpadają przez jedno a wypadają przez drugie ucho. Potężna orkiestrowa buta, gdzie 100 instrumentów grzmi i trąbi ale nie daje nic w zamian…

To nie tak, że nie preferuję dużej a nawet trudnej technicznie (np. ”Wojna światów”) muzyki akcji – wprost przeciwnie. Jednak gdy jest tak bardzo ilustracyjna może tylko zanudzić i wymęczyć. Jedyną rzeczą za jaką mogę pochwalić Giacchino to użycie w kilku momentach harfy, która fajnie potrafi podkreślić muzyczny rozmach bądź potężnych bębnów (choćby IMF Escape). Inną sprawą jest bardzo marginalny, oparty na fortepianie temat miłosny, który mimo, że niczym właściwie się nie wyróżnia, na tle tego wszystkiego o czym wspomniałem powyżej, może być ciekawostką. Ale to tylko takie pojedyncze ciekawostki w morzu monotonii.

A co z nieśmiertelnym tematem Schifrina? Podobnie jak Elfman i Zimmer – Giacchino złożył mu tylko hołd. A to błąd, ponieważ gdyby częściej go eksponował (oprócz utworu nr 1 można go policzyć na palcach jednej ręki), muzyka nie byłaby na aż 60-minutowym soundtracku tak anonimowa. Przecież ten temat to przebój w czystej postaci. Ale Giacchino i filmowcy woleli swoje, przyznajmy to, słabo wyraziste „motywiki” (w tym tzw. Plot Theme Schifrina). Niestety nie zdaje to egzaminu oderwane od filmu. Ginie również w samym samym obrazie, funkcjonując tylko i wyłącznie na granicy podświadomości. Giacchino dokonał miniaturowych modyfikacji w temacie głównym w postaci dramatycznych fraz na smyczki, ale z perspektywy czasu najlepszą do tej pory aranżacją nadal pochwalić się może Elfman. Choć z drugiej strony, co tak naprawdę jeszcze można zrobić z tym tematem? Tym samym, jedynym utworem, który Was najpewniej porwie jest finałowy bonus w postaci dema, które kompozytor nagrał przed przystąpieniem do pracy nad filmem Abramsa. Słuchając Schifrin and Variations można sobie pomarzyć jak ta partytura mogłaby wyglądać.

Bardzo długi album mógłby zostać spokojnie skrócony do jakichś 30 minut, bo albo słuchamy dudniącej, synkopowanej muzyki akcji albo monotonnej, przynudzającej zabawy z orkiestrą. Nawet po kilkukrotnym przesłuchaniu płyty zastanawiający jest brak elementów, które wyróżniałyby się i zapadały na dłużej w pamięci, co przy ponad godzinie trwania ma dość istotne znaczenie. Odnosząc się do moich prawdopodobnie za bardzo zakręconych „rozważań” z akapitu drugiego, uważam iż Giacchino potraktował muzykę z ”M:I-iii” bardzo skostniale i anachronicznie. Kompozytor to młody i szukający być może jeszcze swojego brzmienia, ale musimy być obiektywni: ”Mission: Impossible III” nie wytrzymuje z pewnością porównania ze swoimi przecież nie aż tak wybitnymi poprzednikami. Giacchino pozostaje jeszcze dużo pracy, by osiągnąć tak niezależny głos muzyczny jakim dysponują Elfman i Zimmer. Ma talent, ale ”M:I-iii” to pozycja raczej słabsza nawet od jego poprzednich dokonań.



Inne recenzje z serii:

  • Mission: Impossible
  • Mission: Impossible – Expanded Edition
  • Mission: Impossible II
  • Mission: Impossible – Ghost Protocol
  • Mission: Impossible – Rogue Nation
  • Mission: Impossible – Fallout
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze