Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alexandre Desplat

Hostage (Osaczony)

-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 15-04-2007 r.

Muzyka Alexandre Desplata do ”Osaczonego”, filmu młodego francuskiego reżysera, Florenta Emilio Siri została w 2005 roku okrzyczana rewelacją kina sensacji. Podejrzewam, że głównie dlatego, iż kompozytor ten powrócił do orkiestrowego brzmienia muzyki w kinie akcji. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest fakt, że owo brzmienie, tak mocno wyeksponowane w latach 70-ych i 80-ych (Goldsmith, Poledouris, Kamen) wydawało się ostatnimi czasami ginąć bezpowrotnie. Nowa „jakość” stworzona przez Hansa Zimmera pod koniec lat 80-ych, łącząca orkiestrę i elektronikę (w różnych konsystencjach) zaczęła powoli zjadać własny ogon. Była to najtańsza forma tworzenia muzyki (nie trzeba było np. wynajmować orkiestry), z dużym wigorem wykorzystywana przez młodych twórców. A tutaj naraz pewien francuski kompozytor do filmu o zakładnikach i negocjacjach pozwala sobie na skorzystanie z usług nie kogo innego jak słynnej The London Symphony Orchestra, z którą nagrywał już do poprzednich swoich projektów – ”Birth” czy ”Obrony Łużyna”. Sęk w tym, że ”Hostage” tak naprawdę nie jest partyturą akcji. To tylko jeden z jej składników, podkreślających dynamizm ekranowej akcji.

”Hostage” jest napisane podług klasycznych wzorców. Brzmienie jest tu klasyczne, bardziej kierujące się w stronę trzymającego w napięciu dramatu niż prostej konwencji muzyki do kina akcji. Muzyka przy tych wszystkich głośnych pochlebstwach, które ją spotkały jest jednak mocno ilustracyjna, co niestety nie przedkłada się dobrze na jej odsłuch na ponad 60-minutowym albumie wydanym przez niewielką wytwórnię Gut Records. Jej wady można szczególnie zaobserwować przy dłuższych ścieżkach, kiedy bardzo dobrze słychać, że materiał jest montowany z kilku krótszych sekwencji. Obrazuje się to w nagłych wyciszeniach czy pauzach (tudzież „wybuchach”). Innymi słowy: idee muzyczne czy tematyczne są dość nagle przerywane przy wprowadzeniu nowego elementu. Broni się za to zaskakująco dobra baza tematyczna. Otwierające i zamykające (i nie tylko) utwory mogą pochwalić się dziecięcym wokalem wtórującym mrocznym, takim herrmannowskim „pejzażom” orkiestrowym. Czuć tu suspense, jakąś skrywającą się tajemnicę; burza wisi w powietrzu. Desplat dość ciekawie w pewnych momentach tworzy mgiełkę mistycyzmu i nawet rzekłbym – elementu nadprzyrodzonego (The Waterfall, Screen and Shades). Wspomniany wokal wykonuje córka Alexandre’a a sam kompozytor motywuje tą decyzję tym, iż wraz z zaprzyjaźnionym z nim reżyserem (to trzeci współpraca obu panów) uznali, że zamiast perfekcji zawodowej wokalistki chcą usłyszeć w głosie niewinność i niedoskonałość. I jest to w moim przekonaniu bardzo dobra decyzja.

Inne wyróżniające się tematy to sygnatura głównego bohatera granego przez Bruce’a Willisa, emocjonalna miniaturka, ślicznie grana przez szemrające smyczki LSO wsparta gitarą Vincenta Segala (Talley’s Theme) czy tematy dwóch innych bohaterów opowieści: Tommy’ego bardzo ciekawie i dość nieoczekiwanie rozpisany na flet prosty i Marsa. W tym ostatnim przypadku jednakowoż dość przypadkowe ułożenie kilkunastu odgłosów i dźwięków trudno nazwać tematem z prawdziwego zdarzenia… Ponad nimi unosi się główny temat zaintonowany przede wszystkim w utworze tytułowym, będącym tajemniczą melodią na orkiestrę i elektronikę, której w oddali, nadając kolorytu brzmieniowego, wtórują bondowskie trąbki. A co z tą ponoć znakomitą muzyką akcji? Twierdzę, że jest dość przeciętna… Zbudowana na ciągłej rytmice, która jest dość banalna, szczególnie gdy prowadzi ją fortepian a w tle zostaje orkiestra. Jestem „za” fortepianem w muzyce akcji (czego dowodem są np. niskie tony tegoż w twórczości Alana Silvestri czy Jerry Goldsmitha), ale tutaj wyraźnie osłabiają wagę, przecież mającej być w założeniu dramatyczną, muzyki. Mając do dyspozycji potężną orkiestrę, kompozytor używa tego instrumentu w sposób jaki przystoi trochę kinu nisko-budżetowemu. Ogólnie rzecz biorąc jest kilka satysfakcjonujących momentów (min. pojawiające się, przeciągłe brzmienie instrumentów dętych, które będzie można słyszeć w ”Firewall”), ale zastanawiający jest brak jakiegoś skondensowania całości. Jest bardzo ilustracyjnie a to nie pozwala na dłużej tym dźwiękom zaistnieć w pamięci. Tyczy się to również utworów stricte nastawionych na budowanie suspense’u, polegających na zawodzących smyczkach, bliżej nieartykułowanych dźwiękach pochodzącym z sekcji drewnianej czy ponuremu elektronicznemu tłu. Te fragmenty wcale nie musiały znaleźć się na wydaniu płytowym…

Muzyka w samym filmie stara się wyróżniać, ale Desplat nie daje rady wynieść przez nią samego filmu, który trwa w przeciętnym zawieszeniu, nie wiedząc tak naprawdę czy ma być kinem akcji, thrillerem, dramatem familijnym czy przygodami kilkuletniego brzdąca robiącego psikusy złoczyńcom. Szczególnie w tym ostatnim aspekcie wprowadza do przecież starającego się być za wszelką cenę dramatycznym obrazu elementy muzycznego slap-sticku, który zupełnie „wykłada” napięcie. Pasuje do popołudniowo-weekendowych filmów familijnych a nie do filmu z Brucem Willisem… Ale to chyba bardziej wina filmowców niż samego kompozytora.

Desplat ma za to prawdziwą smykałkę do muzyki lirycznej i o silnych podskórnych emocjach, idąc w najlepsze ślady swojego rodaka Georgesa Delerue, Johna Barry czy takiego Craiga Armstronga. Udowadnia to finałowe Talley’s Family lub końcówka długiego House on Fire. Szkoda, że momenty te są tak rzadkie… Pozytywnie należy ocenić pojawiającą się z rzadka elektronikę, która brzmi tak jak wyjęta byłaby dosłownie z lat 70-ych, ale tym razem to pozytyw. Podejrzewam, że większość słuchaczy współczesnej muzyki filmowej jest już po prostu zmęczona dzisiejszym topornym, brutalnym brzmieniem elektronicznym. Album ma jednak zasadniczą wadę. Jest nią podział na wiele utworów, z czego większość ledwo przekracza dwu-minutowy okres grania. Wiążą się z tym wspomniane wyżej w tekście kłopoty z odbiorem całości. Materiał jest po prostu za przypadkowy i mało spójny. Desplat w swoim pierwszym poważnym starciu z takim projektem kina sensacji i suspense’u przypomina trochę „nieopierzonego” Jamesa Hornera z początku lat 80-ych, pełnego pasji, pomysłów ale wciąż jeszcze nie odpowiednio doświadczonego. Twórca udowodnił już, że potrafi pisać piękną, klasową muzykę do kina historycznego lub dramatycznego (”Dziewczyna z perłą”, ”Birth”), ale ”Hostage” jest zbyt ilustracyjne by ocenić to jako sukces na miarę wyżej podanych pozycji. Warto się zapoznać, choć nie za wszelką cenę.

Najnowsze recenzje

Komentarze