Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Graeme Revell

Mighty Morphin Power Rangers – The Movie

(1995)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 15-04-2007 r.

3 lata od rozpoczęcia produkcji serialu dla dzieci Mighty Morphing Power Rangers, a na kilka tygodni przed zakończeniem prac nad trzecim, ostatnim już jego sezonem, Saban Enterteinment przy współpracy z 20-th Century Fox podjął się nakręcenia filmu fabularnego zamykającego serię. Licząc na łatwy zarobek (wszak telewizyjne przedsięwzięcie cieszyło się olbrzymią popularnością) w ekspresowym tempie sklejono fabułę, wyłożono pieniądze i przystąpiono do realizacji. Zdawać by się mogło, że większy budżet zwiększy możliwości, a to z kolei przełoży się na liczbę widzów, ale o dziwo stało się całkowicie odwrotnie. Kina świeciły pustkami, a sam film zarobił nieznacznie więcej niż kosztował. Nie pomogły nawet tak reklamowane przez twórców użycie komputerowych efektów specjalnych (IMO słabych jak barszcz). Cóż, najwyraźniej nie wszystko da się przenieść z małego na duży ekran. Pierwotnie tępą nawalankę, gdzie czarne jest czarnym, a białe jest białym starano się chyba urobić na jakąś dramatyczną przygodę owianą nutką filozofii i jak można się łatwo domyśleć wyszły z tego pomyje, które z chęcią wylałoby się na bruk.

Mimo katastrofy jaką okazali się filmowi „Strażnicy Mocy”, przynajmniej jeden element tej wątłej produkcji wywołał pozytywne wrażenie. Muzyka. Nie chodzi mi bynajmniej o songi użyte do tapetowania części filmu, wśród których znajdą się też „niezapomniane” piosenki Wassermana urobione na potrzeby pełnometrażu, ale o oryginalną partyturę, której stworzenie przypadło wkraczającemu wówczas na scenę Hollywoodu, Graeme Revellowi. Mając w pamięci wesołą twórczość pana Wassermana, który niczym serialowy Lord Zedd czynił niezłe spustoszenie swoim syntetycznym rockiem w psychice odbiorcy, spodziewałem się w najgorszym wypadku, że muzyka w filmie będzie „trzymała poziom” podyktowany przez poprzedniego kompozytora, w najlepszym tylko do niego nawiązywała. Na szczęście tak się nie stało! Revell obrał własną strategię ilustracji, czego bezpośrednim rezultatem było wprowadzenie, po raz pierwszy w historii Power Rangers, prawdziwej orkiestry symfonicznej i chóru. Czyżby producenci wybierając Nowozelandczyka chcieli zmodernizować nieco muzyczny wizerunek swojego tworu? Jeżeli tak, to zapukali do odpowiednich drzwi.

Pierwsze co zrobił kompozytor i za co jestem mu niezmiernie wdzięczny, to pozbył się durnego jak skarpeta u lewej nogi tematu przewodniego z arsenału lejtmotywów tej ścieżki. Nie znaczy to, że nie usłyszymy go w filmie. Niestety jak już wspomniałem parę pozostałości po Wassermanie czaić się będzie tuż za rogiem niektórych scen filmu. Problem automatycznie ulegnie rozwiązaniu, gdy słuchacz najzwyczajniej w świecie daruje sobie podziwianie obrazu, a sięgnie bezpośrednio po wydany przez Varese krążek z „original score”. Proponowany nań 35-minutowy materiał zapewni odbiorcy dużo rozrywki, fakt faktem przeżutej nieco przez standardy „fabryki snów”, ale solidnej.

Całe szczęście, że Power Rangers trafiło się Revellowi w okresie, kiedy jeszcze miał ochotę i zapał do eksperymentowania. W okresie, gdy przez nieukształtowany jeszcze do końca warsztat przewijało się istne tornado różnych konwencji. Omawiana partytura jest takim właśnie labolatorium, w którym muzyk miesza ze sobą wiele sprawdzonych już pomysłów, próbując uzyskać coś nowego. Najbardziej ze wszystkich daje o sobie znać obecność hiperekspresyjnego stylu rodem z okresu Golden Age. Fanfary stymulowane przez sztywno prowadzoną sekcję dętą i towarzyszące jej „miękkie” smyczki stanowią tu punkt wyjścia w ilustrowaniu kluczowych scen akcji i grozy. Jak nie trudno sobie wyobrazić, ów język muzyczny nie zawsze dobrze sprawdza się w ramach filmu. Filmu, który przecież z powagą ma wybitnie mało wspólnego.

Akcja nie bazuje bynajmniej na założeniach samego Golden Age’u. O nie! Jest sprytnie przepuszczona przez filtr współczesnych trendów panujących w gatunku. Obok suchej pompy sporo więc tu również melodii, aczkolwiek rozumianych dosyć przewrotnie. Interpretowanych bowiem niczym z punktu widzenia Danny’ego Elfmana z kultowego Batmana, czy Elliota Goldenthala w jego „łagodniejszym” dla ucha wydaniu. Ważną rolę wśród tej istnej plejady podniosłych dźwięków pełnią dwa tematy – przewodni w formie triumfalnej fanfary wtórującej sukcesom naszych dzielnych „Strażników Mocy” oraz tematu akcji, przywołującego niejako orkiestrę do melodyjnego porządku. Także i tu da się „wychwycić” pewne inspiracje Revella, tym razem twórczością Johna Williamsa, a dokładniej jego niezapomnianym Supermanem. Temat Rangersów aż gotuje się od podobnego patosu i „hurra-entuzjazmu”, nie grzesząc przy tym pewnymi powiązaniami melodyjnymi. Niestety Nowozelandczyk nieco przedobrzył i mimo, że jego temat dumnie kroczy przez kolejne minuty ścieżki, bliżej mu do kiczu niż geniuszu tworu Williamsa. Nieco inaczej przedstawia się sprawa motywu akcji, którego przyjemności w odsłuchu nie będą w stanie zepsuć nawet jawne nawiązania do maestro i jego technik ilustrowania przygodowych scen.

Ogólnie jednak Mighty Morphing Power Rangers w wykonaniu Graeme Revella prezentuje się przyzwoicie. Nie sądziłem, że kiedykolwiek przyjdzie mi zachwalać tego twórcę za jego umiejętności… Tym bardziej nie spodziewałem się, że będę zachęcał do zmierzenia się z czymś, co firmuje się znakiem Power Rangers, ale fakty mówią same za siebie. Mamy do czynienia z pewnego rodzaju ewenementem, zarówno w przypadku samej muzycznej strony serii jak i kariery odpowiedzialnego zań kompozytora, który rzadko kiedy później przejawiał się będzie podobnym zapałem do pracy. Ten album, to idealny przykład na to, że stawianie z góry krzyżyków na czymkolwiek lub kimkolwiek mija się po prostu z celem.

Inne recenzje z serii:

  • Mighty Morphin Power Rangers – The Album: A Rock Adventure
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze