Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ennio Morricone

Villa del Venerdi, La (Mężowie i kochankowie)

(2004)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 15-04-2007 r.

Patos i ogrom tematyczny właściwy czołowym produkcjom muzycznym ostatnich lat czyni dla nas coraz trudniejszym każdy kolejny powrót do nurtów technicznie oszczędnych. Nie mam tu wyłącznie na myśli najbardziej zapewne skrajnej odmiany minimalistycznej – pod uwagę biorę więc wszystkie kompozycje ograniczone w zakresie brzmienia do ściśle sprecyzowanego, wąskiego instrumentarium, tempa bądź stylu. Nic dziwnego, że tego typu prace znajdują poklask jedynie u wąskiego grona odbiorców, rzadko bowiem prezentują się na tyle atrakcyjnie, by przemówić do każdego słuchacza. Jednak wbrew pozorom, także i ten nurt w muzyce filmowej ma do zaoferowania wiele ciekawych, wybitnych wręcz prac, najczęściej niestety pomijanych i skazanych na zapomnienie. Ostateczny kształt większości należących do niego partytur wiąże się bowiem ściśle ze specyfiką kina psychologicznego, obyczajowego, lżejszych dramatów czy thrillerów. Rzadko więc zdarza się, by ich oprawa muzyczna (zgodnie na ogół z akcją filmu powolna i stonowana) wykraczała poza ramy zwykłego tła, czyli najbardziej znienawidzonej formy muzyki filmowej. Pośród rzeszy tanich produkcji spod szyldu 'Prawdziwe historie’ odnaleźć można niewiele interesujących, i co ważniejsze – inspirujących przedsięwzięć. Brak inspiracji prowadzi natomiast do przeciętności, której uniknąć zdolni są tylko najwybitniejsi twórcy. Ale nie zawsze.


La Villa del Venerdi została mocno skrytykowana przez widzów i recenzentów, co jak zgrabnie określił jeden z internautów świadczy, iż 'nie każdy europejski film jest dobry’. Jak to już bywa od lat, także i do tej produkcji zaangażowano Włocha Ennio Morricone, czyli swoisty gwarant wysokiej jakości. Nienaganny warsztat, oryginalność, choć nieraz opłacona kompletną niesłuchalnością, a także magia nazwiska działają zapewne na niemal każdego reżysera i producenta, zwłaszcza po naszej stronie Atlantyku. Jak wiadomo, problem Morricone polega na coraz częstszym, ale spowodowanym przez sam Hollywood, ograniczaniu się do kina narodowego, a w rezultacie stagnacji całej kariery. A bez wątpienia, mimo że ów zasłużony twórca osiągnał już niemal wszystko, stając się legendą kinematografii, otrzymawszy odpowiedni projekt, mógłby po raz kolejny zachwycić słuchaczy i krytyków. Przestaje rozwijać skrzydła. La Villa del Venerdi powstała jednak w okresie ciekawszym, bo na początku lat 90-tych, kiedy to jeszcze świeże były osiągnięcia Morricone z końca wcześniejszej dekady i niejeden zapewne sądził, iż wkrótce gwiazda Włocha rozbłyśnie na nowo. Nie w tym przypadku.

Nieraz zdarza się narzekać na zbyt długie albumy, które szybko zaczynają nudzić i powinny zostać okrojone do optymalnych 40-45 minut. Według tego schematu La Villa del Venerdi to płyta idealna. A jednak, w tym przypadku 45 minut nie zdaje egzaminu. Powód jest tylko jeden, leży za to u podstaw konstrukcji całej partytury i dotyczy całego jej kształtu. Ścieżka Morricone, z racji gatunku filmowego, który ilustruje, pozbawiona jest niemal całkowicie jakiejkolwiek słuchalności. Nuda, jednostajność, dłużyzny, bezbarwność to określenia nasuwające się po przesłuchaniu 'optymalnie długiego’ albumu. Co w przypadku Włocha zaskakuje, jako że nawet słabsze swoje prace potrafił on wzbogacić chwytliwymi tematami, oryginalnymi pomysłami, nadającymi odpowiednim partyturom… osobowość. La Villa del Venerdi niestety w tej materii niemal całkowicie zawodzi. Otwierający całość prolog zwiastuje jednak co innego, gdyż prezentuje się rzeczywiście interesująco. Pięknie rozpisany na fortepian (dynamika!), smyczki i obój, kreuje idylliczny, swojski nastrój, z charakterystyczną dla Morricone gracją wprowadzając słuchacza w oczekiwany klimat kompozycji. Partie fortepianowe właśnie stanowią główną atrakcję płyty, wykonane z uczuciem i pewnością, posiadające bardzo silny przekaz emocjonalny, bardzo dobrze eksponowany już od utworu drugiego, La Spiaggia E La Fine, w którym to pojawia się coś na kształt motywu głównego. Cóż z tego, gdy jest on zbyt krótki, zbyt wolny, za mało charakterystyczny, by wyróżnić się na tle dominującego na późniejszych etapach nudnego underscore? Ginie w snującym się leniwie oceanie dźwięków.

Okazjonalne wejścia fortepianu ożywiają album na moment (zwłaszcza kilkakrotnie powtarzane, urywane akordy), po czym niestety wraca bezbarwne tło muzyczne w postaci sekcji smyczków, klarnetu lub oboju. Dość trafnym porównanie może być House of Sand and Fog Jamesa Hornera sprzed dwóch lat – bardzo dobre technicznie, ale kompletnie niesłuchalne. I faktu tego nie zmienia nawet ładny, nostalgiczny temat z Al Pianoforte razem z wyróżniającą się zdecydowanie, bardzo emocjonalną jego aranżacją w utworze następnym, L’Amante E Il Pianoforte. Powrót atonalnego nieco underscore pomaga słuchaczowi zapomnieć owe ciekawsze fragmenty, zaczyna na nowo wiać potężną nudą. Problemem jest fakt, że Morricone wielokrotnie w swoich eksperymentach z dźwiękiem szedł znacznie dalej, zahaczając o awangardę, brzmiał przy tym bardziej świeżo, intrygująco. La Villa del Venerdi natomiast nie prezentuje absolutnie niczego nowego, powtarzając schematy Włocha. Brak silniejszej bazy tematycznej, brak jakiegokolwiek ożywienia. Po 45 minutach nadchodzi upragniony koniec albumu…

Jest to z pewnością jeden ze słabszych punktów przebogatej kariery Morricone, co prawda jak najbardziej poprawny technicznie (ach to doświadczenie), ale pozbawiony inspiracji. Ogrom dokonań Włocha pozwala zapomnieć o tym potknięciu, zwłaszcza że dokładniejsza analiza albumu wymaga nie lada samozaparcia. Dwa lub trzy niezłe, wybijające się utwory, tak naprawdę niewarte są czasu poświęconego na przesłuchanie całości. Czas i pieniądze znacznie lepiej spożytkować przy jednej z kilkuset pozostałych prac Morricone. Szkoda, ale nawet legendy mają gorsze dni, a ponad 40 lat kariery pozwala chwilową niedyspozycję do pewnego stopnia usprawiedliwić. La Villa del Venerdi w ten sposób właśnie można określić. Do zapomnienia.

Najnowsze recenzje

Komentarze