Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
tomandandy

Hills Have Eyes, the (Wzgórza mają oczy)

(2006)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 15-04-2007 r.

Hollywood ostatnio mocno polubiło remake’i a zwłaszcza przeróbki horrorów. Polubiło, bo okazały się one być całkiem dochodowe. Toteż po nowej wersji Teksańskiej masakry piłą łańcuchową, carpenterowskich: Ataku na 13 posterunek i Mgle, nadeszła pora na nieco zapomniany już horror Wesa Cravena pt. Wzgórza mają oczy. Tym razem reżyser oryginalnej wersji sam postanowił nad wszystkim czuwać i został producentem nowego filmu. Reżyserię powierzył zaś młodemu Francuzowi Alexandrowi Aja, który do tej pory miał na koncie m.in. jeden horror – Blady strach. Najwidoczniej podejście Europejczyka do gatunku przypadło Cravenowi do gustu.

Wzgórza mają oczy na tle innych remake’ów wypadają całkiem znośnie. Wprawdzie historia o popromiennych mutantach, które na amerykańskim odludziu dla zabicia czasu zabijają ludzi, już za czasów pierwszego filmu Cravena nie grzeszyła oryginalnością, tym bardziej dziś trudno by tak było. Fabularnie też jest sztampowo, bo ileż to już razy widzieliśmy jak „ten zły” wstaje, choć wydawało się, że umarł. Są jednak i plusy: dla lubiących makabrę, niewątpliwie będzie nią naturalistyczna brutalność wielu scen, a dla wszystkich kapitalne ujęcia pustyni, scenografia Josepha Nemeca (tego od Terminatorów) no i, co dla nas najważniejsze, muzyka. Jej autorem jest amerykańsko-kanadyjski duet kompozytorsko-producencko-aranżerski Toma Hajdu i Andy’ego Milburna, ukrywający się pod pseudonimem tomandandy. Komponujący dla kina i telewizji od blisko 15 lat twórcy stworzyli oprawę dźwiękową, która znakomicie spisuje się w filmie, uskuteczniając wywoływanie u widza niepokoju i przerażenia. Problemy zaczynają się jednak, gdy próbujemy słuchać dzieła tych dwóch panów pozbawionego filmowego obrazu. A taką możliwość daje nam soundtrack wydany przez Lakeshore Records.

Pierwszych dziewięć utworów umieszczonych na płycie to jednak piosenki. Jakoś tak się przyjęło, żeby łączyć horror z nurtami ostrego rocka, albo metalu, zwłaszcza w wydaniu proponowanym przez młodych, często nastoletnich wykonawców. Toteż mamy na płycie kilka piosenek utrzymanych w takim stylu, niezbyt ciekawych, choć może miłośnicy tego typu twórczości znajdą tu coś dla siebie. Do tego dochodzi parę ścieżek dla fanów country (w końcu tłem filmu jest amerykańska prowincja), choćby w postaci utworu Moota Davisa. Samo umieszczenie wszystkich tych piosenek na soundtracku jest dla mnie mocno naciągane, bo jeśli nawet faktycznie każda z nich pojawiła się w filmie (czego wcale nie jestem pewien), to większość co najwyżej przelotnie i niezauważalnie dla widza. Wyjątkiem może być cover doskonale chyba wszystkim znanej, świetnej piosenki „California Dreamin’”, tutaj śpiewany troszkę niezdarnie przez niejakich The Bald Eagles. Ten utwór faktycznie wyraźnie słychać w filmie, jeden z bohaterów wyśpiewuje go nawet podczas wędrówki przez pustynię, a poza tym w porównaniu do reszty, to chyba jednak trochę wyższa liga i rzecz, która może trafić w gusta szerszego grona odbiorców. Szkoda tylko, że nie możemy usłyszeć tej piosenki w oryginalnym wykonaniu zespołu The Mammas and the Pappas.

Po około 25 minutach dopiero docieramy do faktycznej muzyki filmowej. Przeskok może być szokujący. Po melodyjnej „California Dreamin’” zostajemy bowiem nagle wrzuceni w wir atonalnego, elektronicznego underscore, pełnego mrocznych tekstur, tajemniczych sampli czy nagłych wybuchów orkiestry, za to bardzo ubogiego w jakiekolwiek melodie. Znajdziemy tam jednak parę całkiem interesujących elementów. Pierwszym są mroczne gitary elektryczne połączone z syntezatorami, wygrywające dźwięki przypominające trochę muzykę Johna Carpentera do jego horrorów z lat 80. Ten, nazwijmy to może nieco górnolotnie, temat możemy usłyszeć już w otwierającym część instrumentalną „Forbidden Zone”. Później dość długo będzie wiało (bardzo mroczną) nudą. Gdzieś tam mignie nam melancholijna gitara akustyczna, wygrywająca pustynny temat, albo powrócą dźwięki elektrycznej gitary, pojawi się jakaś ostra, nieco chaotyczny action-score („Trailer”) ale chyba dopiero druga połowa utworu „Breakfast Time” wprowadzi sporo ożywienia i zapowie zdecydowanie ciekawszą końcówkę albumu. Najpierw usłyszymy mroczną muzykę akcji w postaci miksu elektroniki i żywych instrumentów, a w końcu triumfalny finał rozpoczynający się od samplowanych chórów, do których dołączają niewielka orkiestra, syntezatory i gitara elektryczna. I możemy tu mieć pewne skojarzenia z westernową muzyką Ennio Morricone a zwłaszcza z Once Upon a Time in the West, a także z Diuną zespołu Toto. Temat ten zostanie powtórzony choćby w początkach „Play With Us”, czy w niemal fanfarowych „The Quest 2” i „It’s Over?”.

Niestety tych ciekawszych akcentów jest po prostu za mało, a na dodatek są one źle rozłożone na płycie (poszczególne bardziej interesujące fragmenty, tematyczne rozwinięcia trwają zbyt krótko), by album mógł kogokolwiek usatysfakcjonować. Niestety nie jest to rzadki przypadek wśród muzyki z horrorów. Score, który fenomenalnie działa w filmie, na płycie okazuje się nudny i ciężkostrawny dla słuchacza. W tym przypadku dostajemy jeszcze piosenki, ale czy obniżają czy podwyższają ocenę całości to naprawdę trudno powiedzieć. A całość? Ewidentnie tylko dla koneserów nietypowych soundtracków i największych fanów filmu. Można sobie jeszcze na koniec zadać pytanie: czy z tego materiału dało by się zmontować lepsze wydanie płytowe? Wydaje mi się, że mimo wszystko tak. Choćby wyrzucając mniej ciekawsze ścieżki (dotyczy to zarówno piosenek, jak i warstwy instrumentalnej) i zmniejszając objętość albumu nawet o dobre pół godziny.

Najnowsze recenzje

Komentarze