Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Clint Mansell

Fountain, the (Źródło)

(2006)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

Darren Aronofsky to twórca wielce nietypowy. W skomercjalizowanym Hollywoodzie, potrafił przebić się do absolutnej czołówki reżyserów tworząc obrazy trudne, pozbawione konwencjonalnej linearnej historii, filmy które przede wszystkim miały prowokować do myślenia, a nie jedynie wzruszać, czy bawić. Nie inaczej jest też w przypadku Źródła, filmu chyba najbardziej ze wszystkich dotychczasowych osiągnięć reżysera poważnego, mówiącego językiem wielce metaforycznym.

Po wyjściu z kina byłem skonfundowany. Aronofsky nakręcił bowiem film dziwny, film który mógłby być arcydziełem, ale w wyniku paru błędów, bliżej mu do monstrualnego kiczu. Pomysł na „Źródło” był bez dwóch zdań wyjątkowo ciekawy. Chęć opowiedzenia za pomocą trzech historii dziejących się na trzech płaszczyznach czasowych (wczoraj – XVI w, dzisiaj XXI w, jutro XXVI w) jednej opowieści o istocie śmierci, to niezwykłe wyzwanie. Do tego jeśli dorzucimy hucznie zapowiadaną wizualną ucztę i przemyślne wykorzystanie symboli, mogliśmy spodziewać się kina wybitnego, nowej „Odysei Kosmicznej 2001”. Niestety zamiast traktatu filozoficznego, otrzymaliśmy intrygującą, ale jednak nieskładną mowę współczesnych filozofów na siłę starających się wpisać do masowej świadomości. Aronofsky nie tylko zmarnował szansę na powiedzenie czegoś ciekawego o śmierci (zbyt mocno grawituje w kierunku banału – szczególnie w historyjce ostatniej, dziejącej się w dalekiej przyszłości), ale co więcej jego wizja pominęła zupełnie „dosyć ważny” aspekt, a mianowicie akt kreacji i…Boga. Szkoda, bo gdyby reżyser poszperał bardziej w pismach teologów europejskich, a nie tylko dalekowschodnich (jakże ostatnio modnych), może jego wizja zaiste byłaby pełniejsza.

O ile można mieć zastrzeżenia do samej istoty filmu, o tyle warto podkreślić ciekawą stronę formalną produkcji. Wielu krytyków narzekało wprawdzie na obrazową kiczowatość ostatniej historii, tej dziejącej się w XXVI wieku. Nie mogę się z tym do końca zgodzić. W mojej bowiem opinii widać wyraźnie jak Aronofsky sięga do symbolicznego malarstwa europejskiego (Hieronim Bosch, Peter Breughell Starszy, a nawet Odilon Redon czy Gustave Moreau). Owszem łączy to w eklektyczne wizje z tym wszystkim co oferuje tradycja wschodnia, wizje które nie zawsze muszą się podobać, jednak przy odrobinie wiedzy zakresu malarstwa stają się fascynującą wędrówką po symbolach. Drugim składnikiem, wartym wydobycia na światło dzienne jest muzyka. Za jej skomponowanie odpowiedzialny był stały współpracownik Aronofsky’ego Clint Mansell. Twórca ten po wspaniałym „Requiem dla snu”, stał się dla wielu postacią wręcz kultową, kompozytorem, który prostymi, minimalistycznymi środkami potrafi oddać maksimum ekspresji.

Podobnie jak wcześniejsze dzieła Mansella do filmów Aronofsky’ego także i Źródło epatuje ekspresją. Kompozytor wiedział jednak, że aby ją osiągnąć nie wystarczy jedynie sięgnąć po Kronos Quartet, ale o współpracę poprosił także, zyskującą coraz większą popularność, szkocką grupę Mogwai. To dzięki połączeniu tych wszystkich doświadczeń można było stworzyć oprawę muzyczną, która już od pierwszych minut uderza w niezwykle wysoką nutę ekspresji, nutę która w miarę rozwoju sytuacji jeszcze narasta (Death is the Road to Awe)

Ale ekspresja to nie jedyny pomysł na tę partyturę. Mimo iż mamy tu trzy historyjki Mansell i Aronofsky nie chcieli ich w żaden sposób rozdzielać, tak aby widz miał świadomość ciągłości. Dlatego właśnie muzyka nie reprezentuje tu trzech różnych światów (taka prosta geograficzna praktyka jest bardzo typowa dla twórców hollywoodzkich, którzy przez to podejście często wpadają w banał). Mansell idzie zupełnie inną drogą. Jego muzyka ma przede wszystkim opisywać pojęcia pierwotne: miłość, śmierć, obsesja, życie. Proszę się nie dać zwieść „tracklistą”. To drugie dno muzyki Mansella wychodzi bowiem w trakcie oglądania filmu, dopiero wtedy jesteśmy w stanie zrozumieć dlaczego właściwie cała partytura oparta jest na dwóch bardzo podobnych tematach, wpajanych nam z taką mocą przez Kronos Quartet i Mogwai. Tematach, które mają w swoim jestestwie reprezentować to czym jest życie i śmierć, pomiędzy którymi wbrew pozorom (jeśli patrzeć na to z egzystencjalnego punktu widzenia) nie ma zbyt dużej różnicy.

Myliłby się jednak ktoś postrzegając kompozycję Mansella jako intelektualny bełkot. W odróżnieniu od tego, co stworzył Aronofsky, dzieło twórcy „Sahary”, to przede wszystkim kompozycja intuicyjna. Owszem odwołuje się do archetypów, ale nie przez intelektualne nawiązania, techniczne sztuczki, mruganie do widzów okiem. Widać to przede wszystkim w utworach, które na kilka chwil puszczają nutę ekspresji i dają delikatne wytchnienie, utworach które po prostu są naturalnie piękne The Last Man, Stay with Me, fortepianowe Together We Will Live Forever.

Zagraniczni krytycy muzyki filmowej, po usłyszeniu „Źródła”, jak zwykle wytoczyli armaty krytyki. Ale nie ma się co dziwić. Muzyka alternatywna jest dla tych osób złem koniecznym. Jeśli coś nie jest wygrane przez orkiestrę, nie ma automatycznie szans na jakiekolwiek plusy (stąd właśnie biorą się zachwyty nad wcześniejszym, słabym przecież dokonaniem kompozytora, „Saharą”). „Źródło” zostało odsądzone od czci i wiary przede wszystkim za to, że Mansell z taką mocą wprowadził brzmienie gitar elektrycznych, które zagłuszyły piękno Kronos Quartet. Rzeczywiście widać to dobrze w przypadku finałowego Śmierć jest drogą która napawa trwogą. Bez znajomości filmu takie odwołania do heavy metalowych smaczków może się okazać wybrykiem pozbawionego smaku twórcy. Jednak wraz z obrazem, idea staje się klarowna. Mansell niemal od początku filmu gra na wysokich nutach ekspresji. Za pomocą tradycyjnych środków nie udałoby się już zwiększyć mocy oddziaływania, tak niezbędnej w ostatnich minutach filmu. Stąd kompozytor sięgnął po niepopularne w świecie krytyków muzyki filmowej brzmienia „distorszowanych” gitar, osiągając tym samym ekspresyjną nirvanę.

Jakie są wady „Źródła”? Wydaje się, iż największą jest brzmienie kompozycji na płycie. Muzyka ta nie od razu potrafi zachwycić. Odstrasza swoją repetytowością, nadekspresją, sięganiem po nietypowe jak na klasyczne filmowe brzmienie środki. Stąd właśnie jest to dzieło nie dla każdego. Ci którzy jednak nie boją się wyzwań i dodatkowo obejrzą film, zapragną głębiej wejść w strukturę partytury, odkrywając jej niekłamane zalety: jej niezwykle oryginalną gramatykę i owo mityczne „coś”. „Coś”, czego my fani muzyki filmowej szukamy we wszystkich partyturach, jakie nam wpadają w ręce. Ów muzyczny pazur, który odróżnia kicz od płyty wartej zapamiętania. Pazur który „Źródło” po prostu posiada.

Najnowsze recenzje

Komentarze