Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Różni wykonawcy

Miami Vice (2006)

(2006)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

O Michaelu Mannie można powiedzieć wszystko, ale nie to, że ma zły gust muzyczny. Artysta ten z pewnością należy w Hollywood do twórców najbardziej czułych na współczesne dokonania na polu różnych stylów muzycznych, stylów zarówno uznanych za popularne, jak i tych kryjących się w głębokim undergroundzie.

W roku 2006 reżyser podjął się nakręcenia pełnometrażowego remake’u, kultowego dziś serialu Miami Vice, serialu którego Mann był jednym z twórców. Dona Johnsona i Philipa Michaela Thomasa zastąpili hollywoodzcy gwiazdorzy młodego pokolenia – Collin Farrell (Sonny Crocket) i Jamie Foxx (Ricardo Thubs). Niestety nowa produkcja okazał się dużym gniotem, niespójnym, źle zmontowanym, jednowymiarowym charakterologicznie (płaska jak deska psychika Rico), a do tego po prostu nużącym. Tym samym Mann pokazał, iż tego typu gatunek filmowy (kino policyjne) utknęło w martwym punkcie. W punkcie, z którego nie jest go w stanie wyprowadzić nawet sprawne rzemiosło reżysera.

W zakresie muzyki realizatorzy zrezygnowali z bezpośrednich nawiązań do oryginalnej ścieżki dźwiękowej autorstwa Jana Hammera, ścieżki która jest uznawana (nie bez powodu) za jedno z najlepszych dokonań na polu ilustracji telewizyjnej. Reżyser chyba słusznie stwierdził, iż dosłowne imitowanie charakterystycznego dla lat 80 brzmienia, nie będzie pasować do filmu, który po oryginale odziedziczył jedynie zewnętrzny entourage. Oczywiście nie można nie zauważyć delikatnych nici muzycznych, które w jakimś tam stopniu odnoszą się do tego, co 20 lat temu wykreował Hammer (widać to przede wszystkim w partyturze powstałej specjalnie na usługę filmu – Murphy i Badelt), są one jednak bardzo skutecznie tłumione przez ogrom muzyki źródłowej, która dominuje w produkcji.

Po obejrzeniu filmu i dokładnym przesłuchaniu płyty mam bardzo ambiwalentne uczucia. Muzyka zamieszczona na soundtracku, jest bowiem świetnym przykładem przepysznego koktajlu przeróżnych styli, podanych gustownie i bez grama nudy. Niestety w filmie nie jest już tak ciekawie. Oczywiście zdarzają się kawałki świetnie brzmiące (Auto rock, Arranca), ale w niektórych miejscach odniosłem wrażenie, że muzyka nie ma żadnego przełożenia na obraz, jest tam wciśnięta na siłę, bez żadnego waloru ilustracyjnego (Sinnerman, Sweap). Można więc powiedzieć, że aby w pełni rozkoszować się tą muzyką film jest zupełnie niepotrzebny.

W czym zatem tkwi przepyszność tego albumu??? Przede wszystkim w wielkiej różnorodności i wielości klimatów, które czynią tę płytę idealnym towarzyszem imprez z klasą. Dla lubiących energetyczne tańce szczególnie godne polecenia są latynoskie rytmy (Arranca i Pennies in my pocket), bywalców dyskotek zadowolić powinno „depechmodowskie” Stricte Machine duetu Goldfrapp oraz wspaniały mix utworu Niny Simone Sinerman. Felix da Housecat, który był odpowiedzialny za stworzenie tej przeróbki spisał się naprawdę wybornie. Nie zgwałcił bowiem oryginału przesadnym unowocześnieniem, lecz z dużym szacunkiem dla dokonań królowej jazzu wykreował dynamiczną i pełną werwy kompozycje z housowym beatem.

Ale Miami Vice to nie tylko dynamika. Mamy tu też dużo melancholii, utrzymanej jednak w postmodernistycznym stylu, łączącym w sobie wiele muzycznych gatunków i wiele muzycznych środków. Świetnym przykładem może być jeden z najlepszych (o ile nie najlepszy) utwór na płycie, autorstwa stosunkowo mało znanego duńskiego zespołu Blue Foundation. Sweap oryginalnie pojawił się na płycie Sweap of Days i jest to 10 minutowy poemat, wprost genialnie brzmiący na albumie. Mamy tu hipnotyczny głos, elementy alternatywne i eteryczny refren. Do wysokiego poziomu jaki reprezentuje Blue Foundation dołącza też postrockowy zespolik ze Szkocji- Mogwai. Jest to niezwykle ciekawa formacja, dla której liczy się przede wszystkim przekaz muzyczny (grupa do dziś właściwie nie posiada wokalisty). Na płycie z „Maimi Vice” możemy podziwiać ich dwa utwory: twardy post rockowy We’re No Here, oraz delikatny nostalgiczny Auto rock. Oba fragmenty pochodzą z wydanej w 2006 roku płyty Mr Beast, płyty która zyskała bardzo dobre przyjęcie zarówno przez krytyków jak i fanów. Mogwai to zespół, który świetnie brzmi w filmie, ale jest to chyba spowodowane tym, iż Szkoci nie boją się muzyki jako samodzielnego przekazu, a dodatkowo są czuli na wartości obrazowe (napisali ilustracje do dokumentu o Zinedinie Zidanie, a także brali udział w nagraniu muzyki Clinta Mansella do „The Fountain”).

Gdzieś na granicy dynamiki i specyficznie pojętej liryki stoi niezwykle ciekawy utwór New world in my view. Jego historia jest na tyle ciekawa, iż zdecydowałem się ją przybliżyć. Otóż pochodzi on z płyty, której koordynatorem był amerykański DJ King Britt. Zmiksował on utwory niejakiej Siostry Gertrudy Morgan, postaci bardzo wieloznacznej i dziś nieco zapomnianej. Piosenkarką była ona bowiem jedynie okazjonalnie (nagrała w latach 60 jeden album), większość swego życia skupiając na działalności ewangelizacyjnej (ustanowiła się samozwańczą narzeczoną Chrystusa). DJ zafascynowany nie tylko jej zapomnianym głosem, ale także osobowością, zdecydował się wziąć na warsztat jedyne jej muzyczne osiągnięcie zarejestrowane na płycie, miksując i dokładając do istniejących ścieżek wokalnych (Siostra Gertruda śpiewała tylko przy akompaniamencie tamburynu) swoją własną muzykę. Powstała nowoczesna wersja tego, co dawno temu nagrała wokalistka, wersja która dzięki muzyce King Britta daleko wykracza poza klasyczne gospel.

Te wszystkie peany pochwalne wydają się zasłużone, jeśli chodzi o ponad 80 % albumu, niemniej jednak na płycie znaleźć możemy też utwory wyraźnie słabsze. Być może napiszę teraz rzecz wielce kontrowersyjną dla wszystkich fanów muzyki filmowej, lecz w mym przekonaniu najgorszymi fragmentami muzycznymi zawartymi na soundtracku z „Miami Vice” są dokonania kompozytorów stricte filmowych (Johna Murphy’ego i Klausa Badelta). Raczą nas oni jakąś taką nieudaną popierduchą, miksującą osiągnięcia MVT z Janem Hammerem, tworząc tym samym banalne widowisko, w niektórych miejscach przypominające pojękiwania konia przy stosunku płciowym z niezbyt namiętną klaczą (A-500). I nie przekonuje mnie wcale, że w filmie utwory te brzmią lepiej, bowiem jestem w pełni świadom, że choćby taka scena przemytu, pełna pięknych pejzaży i wizualnej swobody, dawała ogromne możliwości stworzenia naprawdę wybornej ilsutracji.

W mojej opinii mimo największej obelgi jaką można obrzucić soundtrack, (złe oddziaływanie w filmie), płyta z „Miami Vice” w pełni jest godna polecenia. Powiem nawet coś więcej, jest to dla mnie najlepsza muzyka słyszalna na płycie, jaką dane mi było słuchać w roku 2006. Bardziej słuchalna niż „Kod Leonarda”, „Lady in the Water”, „Eragon”, „Apocalypto”, „Czarna Dalia”, czy inne tego pokroju dokonania. Dla miłośników dobrej muzyki, miłośników którzy jeszcze nie zamknęli się w pokojach oblepionych tapetami ilustracjonizmu z pewnością album ten będzie dużą gratką. Pozostali niech lepiej sobie posłuchają oryginalnej kompozycji Hammera, skądinąd też przecież świetnej…

Najnowsze recenzje

Komentarze