Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Joel Goldsmith

Stargate: Atlantis (Gwiezdne Wrota: Atlantyda)

(2005)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 15-04-2007 r.

Podróż po najdalszych zakądkach galaktyki, jaką począwszy od 1997 za pomocą kanału Sci-fi rozpoczęła grupa ekspedycyjna pułkownika O’Neilla, rozbudziła tylko apetyty coraz większej rzeszy fanów Gwiezdnych Wrót na kolejne widowiska spod tego znaku. Szefostwo MGM i Sci-fi potraktowały te nastroje jako zielone światło do rozszerzenia „horyzontów” serii, inwestując w całkowicie nowe, ale bazujące na starych prawidłach przedsięwzięcie – Gwiezdne Wrota: Atlantyda. Sam początek Atlantydy bardzo silnie zakorzeniony został w ostatnich dwóch odcinkach siódmego sezonu SG-1, stąd też jest to pewnego rodzaju „spin-off”, gdzie akcja zarówno jednego jak i drugiego serialu toczy się w tym samym czasie… tyle że w innych galaktykach. Punktem wyjścia dla scenarzystów stały się artefakty po Starożytnych, które doprowadziły do odnalezienia mitycznego miasta Atlantydy – ostatniego bastionu Pradawnych, spoczywającego spokojnie przez miliony lat na dnie oceanu pewnej niewyobrażalnie odległej od Ziemi planety. Wraz z nową placówką badawczą widz skonfrontowany został z nowym otoczeniem, stosunkowo nieprzyjemnym dla miłujących pokój mieszkańców galaktyki Pegaza, a w którym to naszym nowym bohaterom z dr Weir oraz majorem Sheppardem na czele przyjdzie jakoś funkcjonować. Wszystko to okraszone oczywiście sporą dawką scenariuszowych zagrywek i scen batalistycznych, którym pikanterii dodają niezgorsze efekty specjalne.

W tym całym zawirowaniu zmian i nowinek jakie spadły na Gwiezdne Wrota niczym grom z jasnego nieba, sporym przeobrażeniom uległa również oprawa muzyczna. Przeobrażeniom wprost proporcjonalnym do pozostałych elementów produkcji. Kluczowy kompozytor projektu, Joel Goldsmith, sprawił niespodziankę wszystkim, którzy w przeciągu tych siedmiu lat wysłuchiwania jego dzieł, zaczynali wątpić w jakąkolwiek pomysłowość muzyka. „Kserokopiarstwo” i brak ilustracyjnego wyczucia były wszak piętą achillesową nie tylko premierowego odcinka „Dzieci Bogów”, ale i kolejnych odsłon podpisywanych jego nazwiskiem, a naznaczonych serią upierdliwych i stale powtarzających się błędów, potrafiących nieraz zadziałać na nerwy miłośnikom co jak co wyśmienitych tematów Davida Arnolda. Atlantyda skutecznie uwalnia się od niechlubnej miejscami przeszłości, serwując Gwiezdnym Wrotom nowy muzyczny „image”, który choć nie zawsze i wszędzie wzbudzał będzie w nas równomiernie pozytywne odczucia, z pewnością zadziała na naszą wyobraźnie w początkowych odcinkach widowiska. Tym poświęcony jest właśnie album Varese proklamujący się jako zbiór najlepszych utworów skomponowanych przez Joela Goldsmitha na potrzeby pilotażowego odcinka Atlantydy – „Wynurzenie”. Wrażenia jakie pozostawia ten soundtrack nie odbiegają zbytnio od uczucia satysfakcji jakie widz/entuzjasta serii wyniesie z tej półtoragodzinnej wycieczki po galaktyce Pegaza.

Nie trzeba się jednak tak dalece wyprawiać, by doświadczyć zmian jakie w swoim warsztacie poczynił Goldsmith. Powiew świeżości nadejdzie już z czołówki otwierającej widowisko. Znany nam dotychczas z SG-1 temat oprawiony militarystyczną perkusją zastąpiony został całkowicie nową melodią, śmiem twierdzić, że o klasę lepszą niźli poprzednia. Lepszą z tego względu iż okraszoną mistycznym chórem, tak dobrze wkomponowanym w monumentalną i pędzącą orkiestrę. Chór ten zresztą kilkakrotnie powracał będzie w dalszej części albumu, gdy podmiotem ilustracji stanie się miasto Starożytnych. Main Title odsłania jeszcze jeden element, który przez kolejne 42 minuty kształtować będzie charakter i styl partytury, mianowicie wątek militarystyczny. To już chyba standard w kompozycjach Joela do Gwiezdnych Wrót, że gdzie tylko jest to możliwe stara się przemycić nieco rytmicznych perkusji i werbli, czasami niestety wychodząc dalej aniżeli poza zwykły wojskowy patos. O ile w SG-1 były one silnie skontrapunktowane przez zakrawającą o etnikę tematykę Arnolda, tutaj ten problem praktycznie nie występuje, gdyż zderzamy się z całkowicie nowym środowiskiem tematycznym, ugodowo podchodzącym zarówno do kwestii kulturowych obrazu jak i wojskowych. Właściwie elementowi etnicznemu Joel niewiele poświęca tu miejsca, a jeżeli już nawet, to traktuje go pobieżnie, lansując w bardzo zrozumiałym dla mas new age’owym stylu, czego idealnym przykładem jest melodia obrazująca sceny z wioski Tayla. Pomimo wielu nowinek na tle tematycznym, Atlantyda nie jest dziełem zupełnie odciętym od przeszłości. Sporadycznie natykać się będziemy na drobne nawiązania, przykładowo do lejtmotywu z napisów końcowych SG-1, lub innych.

Jednym z większych atutów Atlantydy jest jej dobrze zachowany balans pomiędzy muzyką stricte funkcjonalną, a action-score. Stwarza to dosyć dogodne warunki do szybkiego i „bezbolesnego” przebrnięcia przez całą płytę. Temat z czołówki stanowi idealną teksturę na bazie której Joel Goldsmith rozpisuje całą serię melodii o zabarwieniu dramatycznym, dając tym samym popis swoim umiejętnościom aranżacyjnym. Orkiestracje rozpisywane pod wodzą samego „przybocznego” Arnolda, Nicholasa Dodda, przekładają się rzecz jasna na poziom techniczny ścieżki. Największym polem do zmierzenia talentów obu panów staje się muzyka akcji. Co prawda jest ona dynamiczna (bazowana na wytężonej grze sekcji dętej blaszanej oraz perkusyjnej) dobrze ilustrująca potyczki z mroczną rasą Wraith, ale nieco uboga stylistycznie, opierająca się na pewnych rytmicznych schematach, które Joel powiela już od x-czasu, a które to siłą rzeczy kojarzyć nam się będą z „action-score” jaki lansował niegdyś ojciec kompozytora, Jerry. Najwięcej swobody pod tym względem dają utwory uwolnione od militarystycznego ciężaru, na przykład fenomenalna druga połowa kawałka Rising.

Rzadko zdarza się, by album z muzyką do pilotażowego odcinka jakiegoś serialu robił większe wrażenie. Krążek Gwiezdne Wrota: Atlantyda wyłamuje się z tego schematu. Płyty Varese słucha się dobrze nie tylko fanowi, który zna od deski do deski każdą minutę „Wynurzenia”, ale i zwykłemu laikowi, który z podróżami kosmicznymi za pomocą Wrót spotyka się po raz pierwszy. Joel Goldsmith w przeciwieństwie do wcześniej popełnionego SG-1, w Atlantydzie potrafi nawiązać muzyczny dialog zarówno z widzem jak i słuchaczem podziwiającym jego prace indywidualnie. To wielki krok do przodu i mam nadzieję, że dalsze lata obcowania z serią podtrzymywać będą tą koniunkturę. Po cichu liczę również na jakiś album kompilacyjny z wyemitowanych do tej pory 3-ech sezonów SG:A

Inne recenzje z serii:

  • Stargate
  • Stargate – The Deluxe Edition
  • Stargate SG-1: Children of the Gods
  • Stargate SG-1: The Best of
  • Stargate: The Ark of Truth
  • Stargate: Continuum
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze