Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Newton Howard

Lady in the Water (Kobieta w błękitnej wodzie)

(2006)
-,-
Oceń tytuł:
Paweł Stroiński | 15-04-2007 r.

Kobieta w błękitnej wodzie to film dość specyficzny. Niezależnie od tego jak postrzegamy karierę M. Nighta Shyamalana trzeba to stwierdzić. Do tej pory twórca Szóstego zmysłu nie rozczarował mnie ani razu, choć przyznam, że nie widziałem Osady. Dość specyficzny styl zarówno realizacyjny jak i scenariuszowy pasuje mi zdecydowanie. Opowiadane przez niego historie kładą zdecydowany nacisk na czynnik ludzki. Postaci są bardzo ważne i to one ciągną fabułę do przodu. Charakterystyczne jest także wolne tempo tych produkcji. Świetne zdjęcia (a współpracował z różnymi wybitnymi operatorami – Takiem Fujimoto, znanym z Milczenia owiec, Rogerem Deakinsem czy, ostatnio, znanym z chińskich produkcji Christopherem Doylem), długie ujęcia (chyba wciąż najlepszym przykładem jest tutaj druga scena Niezniszczalnego). Charakterystyczne dla większości (bo w Kobiecie w błękitnej wodzie tego nie ma) jego projektów jest szokujące zakończenie, ostatnio jednak nie dorównujące temu z Szóstego zmysłu). Ostatni film Hindusa opowiada historię dozorcy w bloku mieszkalnym, w którym pojawia się dziwny gość… Nierówny to thriller. Z jednej strony bardzo ciekawa koncepcja – w celu pozytywnego rozwiązania historii trzeba zrozumieć i opanować reguły gry – z drugiej parę błędów artystycznych. Doskonale potrafię zrozumieć niechęć twórcy do swoich krytyków (po Szóstym zmyśle jego notowania poszły ostro w dół, właściwie to na dno), ale traktuje sprawę zbyt osobiście, skoro negatywną i bardzo niesympatyczną postacią jest krytyk filmowy. Skoro już się zmieszało z błotem przeciwnika trzeba dowartościować siebie. Shyamalan obsadził się więc w roli chłopaka, który ma zmienić świat. Na lepsze rzecz jasna. Roli nie można niczego zarzucić, jest aktorem prawie tak dobrym jak reżyserem, ale wyszło to nieco pretensjonalnie. Poza tym czasem być może kuleje lekko scenariusz. Aktorstwo jest bardzo dobre, szczególnie wybitną rolę główną odegrał Paul Giamatti, dopiero kilka lat temu doceniony mistrz drugiego planu. Tytułową bohaterkę gra córka Rona Howarda, Bryce Dallas.

Po raz kolejny muzykę skomponował James Newton Howard. Nieco przerażające może być to, że reżyser w roli strasznego krytyka obsadził aktora niezwykle podobnego do kompozytora. Mam nadzieję, że nie jest to znaczące w żaden sposób, bowiem jak na razie z tej współpracy wyszły najlepsze kompozycje filmowe współtwórcy Batmana: Początek. Do pełnej 90-osobowej orkiestry tym razem dołączył 60-osobowy chór dyrygowany przez Granta Gershona, który znalazł 3 dni na nagranie, wciskając je między trasą koncertową, sam też śpiewał. Ze względu na baśniowy charakter filmu Howard musiał podejść do projektu trochę inaczej, co słychać już w pierwszym utworze wydanego przez Decca albumu.

A rozpoczyna go Prologue. Kompozytorowi świetnie udało się oddać magiczną atmosferę. Do tego posłużył mu chór, czelesta, unikająca jednak wiązanej z Dziadkiem do orzechów Czajkowskiego kliszy i delikatne smyczki. Prawie od razu pojawia się główny temat, piękna, choć bliska banału progresja akordowa. Dęte drewniane pięknie współbrzmią z rogiem, choć nie to jest najlepszym fragmentem utworu. Jest nim kończące go powtórzenie głównego tematu, z dodatkiem fortepianu i chóru. Inny nastrój, dużo poważniejszy wprowadza The Party. Jak zwykle we współpracy z Shyamalanem przeważa subtelność i zasada „mniej znaczy więcej”. Wiąże się to jednak tym razem z mniejszą oryginalnością całości. Pojawiają się reminiscencje Niezniszczalnego, Szóstego zmysłu a nawet minimalizm Znaków. Trudno powiedzieć, by Kobieta w błękitnej wodzie stanowiła tu jednak jakiś punkt rozwoju. Bynajmniej, kompozytor wykorzystał te elementy w sposób bardzo dobry i nie pozbawia ścieżki spójności, ale nie wydaje mi się, żeby w jakiś sposób była na wyższym poziomie niż prace poprzednie, a zwłaszcza Osada, moim zdaniem najwybitniejsze dzieło Jamesa Newtona Howarda.

Na pewno jest to najcieplejsza ścieżka ze wszystkich pięciu. Osada zawierała w sobie wiele romantyzmu, tutaj jednak jest pierwiastek magii, a także, czego nie było w poprzednich czterech przypadkach, humoru. Film czasem balansuje na krawędzi komedii. Bardzo zależało na tym Shyamalanowi. Giamatti mówi wręcz, że dlatego dostał tę rolę. Musiało to zostać więc oddane w muzyce. Nie mamy mickey-mousingu, ale nad ścieżką utrzymuje się pozytywna aura, związana z humorem i baśniowością opowieści. Widać to chociażby w świetnym Charades, piekielnie inteligentnym i bardzo złożonym, choć nie bez podobieństw do twórczości Jamesa Hornera (czasem przypomina Sneakers) czy nawet Johna Powella (jeden z fragmentów kojarzy mi się z Ewolucją). Właśnie inteligencja jest jednym z kluczowych pojęć, jakimi można określić współpracę Jamesa Newtona Howarda i M. Nighta Shyamalana. Być może bierze się to z omówionej przeze mnie w recenzji Znaków metodzie pracy obu artystów. Reżyser wysyła scenariusz i prosi o tematy, które dostaje i akceptuje jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć. Potem dopiero dalsze kompozycje zostają zgrane z filmem w postprodukcji. Cienka czerwona linia Hansa Zimmera, a także image albumy Joe Hisaishiego (którym ta metoda jest blizsza) pokazała, że taka metoda pozwala na wielką kreatywność. W przypadku muzyki budującej napięcie następuje jednak swoisty nawrót do Szóstego zmysłu, w tym sensie, że w najbardziej dramatycznych i przerażających fragmentach dysonanse są wykorzystywane dość sztampowo, na pewno bardziej niż w przypadku Osady czy Znaków.

Jak na ścieżkę Shyamalanowską Kobieta w błękitnej wodzie jest wyjątkowo tematyczna. Naliczyłem co najmniej cztery tematy, a zwykle te partytury trzyma jeden dość subtelny. Najczęściej powtarzana jest oczywiście pochodząca z Prologu progresja akordowa, choć sztampowa, naprawdę mocna i w sumie piękna. Poza tym jeszcze można doliczyć się tematu złych stworów atakujących Story (piękne imię dla bajkowej postaci), a także dość często wykorzystywana progresja akordowa, której nie potrafię za bardzo skojarzyć z filmem. Piękną melodię, powtórzoną w End Credits zawiera także Ripples in the Pool. Poza tym mamy motyw szarad (odczytywanie ważnych dla świata przedstawionego wskazówek). Jest tego naprawdę wiele.

Najlepsze są jednak ostatnie utwory partytury Howarda. Najpierw subtelne The Healing z pięknymi aranżacjami głównego tematu. Wyważona, subtelna kompozycja pełna jednocześnie smutku (charakter wypowiedzi dozorcy), ale także nadziei i cudowności. Mimo wielkiej prostoty (w odróżnieniu od bardzo złożonego, ale nie nadmiernie, Charades), a także delikatny chór. W tej chwili coś takiego otrzymujemy naprawdę rzadko. Potem zaś następuje The Great Eatlon – wyjątkowo dynamiczny jak na standardy reżysera utwór akcji, który zbiera najważniejsze tematy. Najpierw temat snurków – stworów atakujących główną bohaterkę. Trzymająca w napięciu akcja jest naprawdę świetnie zorkiestrowana, bardzo ciekawe są partie na dęte blaszane, ale znowu najlepsze są aranżacje głównego tematu. Tym razem triumfalne pełne niespotykanego u reżysera patosu, ale mamy świadomość, że przez cały czas partytura do tego wybuchu dążyła. Poza tym triumfalizm jest jak najbardziej zasłużony, a ostatnie powtórzenie tematu i chóralne wyciszenie na koniec to po prostu muzycznofilmowa magia czystej wody, pokazująca naprawdę wielkie możliwości ilustracyjne Jamesa Newtona Howarda. End Credits natomiast powtarza piękną melodię z Ripples in the Pool, co znakomicie uspokaja słuchacza po ostatnich utworach.

Na koniec pozostały nam cztery piosenki Boba Dylana, niestety w coverach. Na szczęście nie przedzielono nimi muzyki ilustracyjnej. Trzy pierwsze są najzwyczajniej w świecie nudne, ostatnia to kawałek rockowy, który w ogóle nie pasuje do całości. No cóż. Nie odbiera to jednak jakości muzyce Jamesa Newtona Howarda, która jest często naprawdę piękna i zalicza się do czołowych osiągnięć tego roku. Kompozytor zdążył przyzwyczaić swoich fanów, że każda partytura dla M. Nighta Shyamalana (poza ciężkim Szóstym zmysłem) jest wydarzeniem. Nie jest to oczywiście praca wybitna, taka Osada bowiem jest fenomenem zdarzającym się chyba raz na karierę. Wciąż naprawdę dobra ścieżka, świetnie zorkiestrowana z piękną tematyką i wykonaniem na najwyższym poziomie. Polecam.

Najnowsze recenzje

Komentarze