Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Aliens – Deluxe Edition (Obcy: Decydujące starcie – wersja deluxe)

(2001)
-,-
Oceń tytuł:
Paweł Stroiński | 15-04-2007 r.

„Aliens”. Drugi film przełomowej dla gatunku science fiction serii, u nas przetłumaczony jako „Obcy: decydujące starcie”, został wyreżyserowany przez wschodzącą gwiazdę reżyserii, mającego już za sobą kultowego „Terminatora” Jamesa Camerona. Ktokolwiek by się spodziewał prostej kontynuacji wyjątkowo sugestywnego horroru Ridleya Scotta, już po tym powinien zrozumieć, że wizja tego twórcy będzie zupełnie inna. Uważany za metaforę cyklu narodzin (komputer zwany Matką, scena śmierci Johna Hurta, czy kobieta w roli protagonisty) film reżysera „Gladiatora” stawiał przede wszystkim na atmosferę. Działał nieobecnością zwanego ksenomorfem (gr. obcy kształt) kosmity. Cameron poszedł zupełnie inną drogą. Przede wszystkim mamy do czynienia z filmem akcji. Załoga Nostromo (odwołanie do Josepha Conrada nieprzypadkowe) walczyła z jednym kosmitą. Kosmiczni marines w „Decydującym starciu” z niezliczoną ich ilością, nie mówiąc o finałowej konfrontacji z Królową. Oczywiście wysoce niesprawiedliwym byłoby stwierdzenie, że jest to kino bezmyślne. Bardzo ciekawym kontrapunktem jest wątek Newt, dziewczynki, którą Ellen Ripley i żołnierze znajdują na planecie LV-426. W połączeniu z wcześniejszą sceną, w której nasza bohaterka dowiaduje się, że jej córka nie żyje, stanowi to ciekawe pogłębienie granej przez Sigourney Weaver postaci.

Film Camerona zilustrowała kolejna wschodząca gwiazda. James Horner miał już za sobą kilka projektów. Po krótkiej współpracy z guru niezależnego kina Rogerem Cormanem, zaproponowano mu zilustrowanie drugiej części „Star Treka”, w której zupełnie odciął się od zaprezentowanej przez Jerry’ego Goldsmitha wizji, nadrabiając to młodzieńczym entuzjazmem i dość pokaźną ilością kopii z muzyki klasycznej. Zdążył stworzyć kilka prac, które uznaje się za naprawdę dobre, czasem wręcz najlepsze w karierze. W partyturach takich jak „Krull”, „Burza mózgów”, czy rozpoczynający współpracę z Ronem Howardem „Kokon” przyszły twórca „Bravehearta” powoli kształtował swój styl. James Cameron okazał się jednak trudnym partnerem w interesach. Wiecznie dochodziło do kłótni, w końcu reżyser pociął wykonaną przez słynną London Symphony Orchestra muzykę, część wyrzucając i zastępując oryginałem Jerry’ego Goldsmitha, którego, o ironio, 7 lat wcześniej spotkał ten sam los. Panowie nie odzywali się do siebie przez 11 lat. Po usłyszeniu „Bravehearta” Cameron zaangażował Hornera do słynnego „Titanica”. Do sprawy już nie wracano, a pomny poprzednich doświadczeń kompozytor zupełnie inaczej niż poprzednio ułożył współpracę. Istnieją dwa wydania muzyki do „Obcych”. Za oba odpowiedzialna jest wytwórnia Varese Sarabande. Pierwszy pochodzący z 1987 roku album zawierał 9 utworów trwających razem niecałe 40 minut. 15 lat później Robert Townson postanowił wydać całość partytury, nazywając to, podobnie zresztą jak pochodzącą z tego samego okresu reedycję „Pamięci absolutnej”, mianem Deluxe Edition. Mamy do czynienia z pełną wizją Hornera. Znaczy to, oczywiście, że niektórych utworów w filmie nie ma (tak jak 14 lat wcześniej ostatnie Resolution and Hyperspace). Właśnie wersja deluxe jest przedmiotem niniejszej recenzji.

Album zaczyna bardzo mroczne Main Title. Horner tu różni się poważnie od dość romantycznej ilustracji przestrzeni kosmicznej u Goldsmitha. Tam samotność i bezkres Wszechświata symbolizowała solowa trąbka. Tutaj reprezentuje go niezbyt oryginalny pomysł, odwołujący się zapewne do klasycznej już „Odysei kosmicznej” Kubricka, która miała być zresztą inspiracją dla Scotta przy kręceniu pierwszej części. Mowa o słynnym Adagio z baletu „Gayane” Arama Chaczaturiana. Najpierw jednak zostajemy wprowadzeni w nastrój dużym atonalnym akordem na dęte blaszane i syntezator. Już tutaj pojawia się jeden z najważniejszych instrumentów ścieżki – werbel. Rzeczona kopia z ormiańskiego kompozytora jest bardzo bezpośrednia. Horner wielokrotnie jeszcze będzie się odwoływał do tego utworu, zawsze opisując w ten sposób chłód i samotność. Jest to wizja zdecydowanie różna od tej goldsmithiańskiej. Potem kompozytor nawiązuje do swojego poprzednika, tworząc dwunutowy motyw, będący analogią do tożsamego z pierwszej części „Obcego”. Tak samo jak w przypadku Adagio, został on wielokrotnie skopiowany w karierze kompozytora. Jednym z najbardziej jaskrawych przykładów jest tutaj The Mine – Montero’s Vision z „Maski Zorro”. Ciekawym efektem jest także drżący flet.

Mamy do czynienia z muzyką mało tematyczną, wyjątkowo jak na Hornera starającą się działać brzmieniem. Pod tym względem kompozytor wykazuje się dużą znajomością swojego fachu, tak samo jak jego orkiestrator, zmarły ok. 10 lat temu Greig McRitchie. Stosowane są różnej maści efekty orkiestracyjne, jak chociażby powolne zjazdy (glissanda) smyczków oraz rytmiczne, perkusyjne uderzenia i brutalne dysonanse na dęte blaszane (Bad Dreams). Wszystko służy zbudowaniu określonej atmosfery, atmosfery osaczenia. Pomaga mu w tym często znany nam już dwunutowy motyw, a także Adagio, które w jakimś stopniu stanowi temat główny. Horner jest bardzo ostrożny, by budować atmosferę w sposób dość subtelny, co, nie oszukujmy się, utrudnia odbiór płyty, która skażona jest jeszcze wiekiem, chociaż inżynierowie Varese zrobili bardzo wiele, by jak najlepiej zremasterować dźwięk. Większa część pierwszej połowy albumu to budujące napięcie underscore. Tutaj niestety Horner chciał zadziałać jak najbardziej subtelnie. O ile The Complex jest zupełnie niezłe, to na albumie Atmosphere Station czy Med Lab. odbiera się dużo trudniej. Subtelność opiera się na prawie zupełnej niesłyszalności. Twórca „Titanica” stosuje zupełnie różne, czasem całkiem ciekawe chwyty orkiestracyjne, chociaż trzeba przyznać, że nie wykazuje się taką inwencją jak Jerry Goldsmith czy później Elliot Goldenthal. Zwiększono rolę elektroniki. Nie powinny też dziwić nagłe uderzenia orkiestrowe. Wychodzenie z zupełnej ciszy do wielkiego dysonansu na pełną orkiestrę nie są niczym nowym, ani ze wszechmiar subtelnym. Nie można jednak temu, mimo niskiej słuchalności, odmówić funkcjonalności, a mający mało czasu i pełen frustracji (wspomniane wieczne kłótnie z Cameronem) kompozytor nie mógł wymyślić nic dużo bardziej nowatorskiego. Newt jest na szczęście bardziej dynamiczne i melodyjne, choć opiera się właściwie na znanej nam parafrazie Goldsmitha, parafrazie, która wypada dobrze. Trudno mi przyjąć argumenty, że jest to underscore nielogiczne, chociaż słuchalności, zwłaszcza przy słabej jakości nagrania, można wiele zarzucić. Horner nie boi się przechodzić w te wielkie crescenda, które zdają się, faktycznie, pojawiać całkiem przypadkowo, chociaż wydaje mi się, że, jak prawie zawsze w muzyce, jest to chaos jak najbardziej kontrolowany, wpisany w określoną konwencję i posiadający swoją rolę w filmie, abstrahując od tego, czy w nim się pojawia. Jednym z dość często wykorzystywanych efektów jest, nie potrafię stwierdzić, czy osiągnięto to elektronicznie, czy smyczkami, prawie przejmujący, dość odległy pisk.

Mimo braku bardzo mocnego tematu, co w pewnym sensie wpisuje się w konwencję gatunku, jaki reprezentuje film Camerona, zwłaszcza biorąc pod uwagę specyfikę serwowanej nam przez twórcę „Terminatora” okrutnej gry w chowanego nie jesteśmy pozbawieni muzyki bardziej melodyjnej i, przede wszystkim, ekscytującej. Pierwszą próbą ekscytującej, a nawet inspirującej akcji jest Combat Drop, które niestety brzmi jak „Star Trek II”. Muszę powiedzieć, że mogłoby to nie pasować do mrocznej wizji zaprezentowanej w „Obcych” i zastąpienie tej radosnej, acz wysoce nieoryginalnej („Star Trek” i Siergiej Prokofiew) kompozycji efektywnym, choć banalnym rytmem na werbel wydaje się całkiem zrozumiałe. Następnym utworem tego typu jest Ripley’s Rescue. Z czystego chaosu przechodzimy szybko w świetną akcję. Jest ona oparta przede wszystkim na perkusji i dętych blaszanych. Orkiestracje są tu bardzo dobre. Jeden z zachodnich recenzentów wskazał, że wykorzystywanie tych dwóch sekcji w takim stopniu zbliża się do granicy błędu. Na pewno pomaga to odwołać się do militarystycznego charakteru filmu. Nie znaczy to, że smyczki wcale nie są wykorzystywane. Bynajmniej. Pojawia się też tutaj temat akcji, wprowadzony wcześniej w drugiej połowie Combat Drop, tu jednak dużo lepiej zaaranżowany. Ta, skopiowana z „Star Treka III” melodia najbardziej przypomina jakikolwiek temat. Szczytem geniuszu jest jednak Futile Escape. Wymaga jednak odrobiny cierpliwości, bowiem musimy przebrnąć przez nieco podobne do „Niespotykanego męstwa” underscore. Po trzech minutach jednak otrzymujemy to, co u kompozytora „Bravehearta” najlepsze. Akcja jest wyjątkowo ekscytująca, orkiestracje są naprawdę świetne, zwłaszcza dysonanse na smyczki. W całej ścieżce jednym z najważniejszych instrumentów perkusyjnych jest kowadło, które tu wykorzystywane jest nader często. Tutaj też klingoński temat z trzeciego „Star Treka” słyszymy w swojej najlepszej aranżacji, a także… słynny czteronutowy motyw zagrożenia. Tak czy siak, utwór naprawdę znakomity. Podobnie mroczne, ale nie pozbawione też heroizmu Going after Newt.

Poza muzyką akcji i budującej napięcia zadaniem muzyki do horroru jest także przerażanie. Nie pozbawia nas tego James Horner. Przykładem bardzo brutalnego utworu balansującego między atonalną akcją a underscore jest FaceHuggers. Ciekawa jest tutaj aranżacja Adagio Chaczaturiana na trąbkę, coś, co słychać rzadko. Przedstawiony tu poziom brutalności zdecydowanie wykracza poza prezentowany nawet w najbardziej atonalnych fragmentach twórczości kompozytora standard. Podobne pod tym względem jest Newt Is Taken. W drugiej połowie albumu jest generalnie ciekawiej niż w pierwszej z powodu przede wszystkim licznych pojawiających się w filmie kulminacji. Jedynym utworem stricte underscore’owym jest tutaj tylko mocno elektroniczne (i wcale nie archaiczne pod tym względem, jak to będzie z pracami Hornera w drugiej dekadzie lat 90., myślę, że taki ambient mógłby przejść dużo lepiej niż dziwolągi pokroju The Forgotten) i, mimo całkiem niezłych syntezatorów, nic się w nim zupełnie nie dzieje. Ale Bishop’s Countdown to jeden z klasyków. Zostanie on dość bezpośrednio skopiowany niespełna 10 lat później jako jeden z utworów akcji „Stanu zagrożenia” (skądinąd świetne Ambush). Partie na smyczki są znakomite, a trzeba powiedzieć, że star trekowy heroizm naprawdę doskonale tu wypada. Kronikarski obowiązek każe powiedzieć, że właśnie bodaj tym kawałkiem reżyser zastąpił mającą skończyć film kulminację w Resolution and Hyperspace. Uspokojenie kończące utwór okazuje się świetnie, bo następuje po tym Queen to Bishop, które jest podobne w wyrazie, zawiera świetne partie na trąbki i basowy fortepian, ale szczerze mówiąc nie przypominam sobie, by został zachowany w filmie. W ruch idzie pokaźna perkusja i elektronika. Trzeba przyznać, że jest to całkiem ekscytujące, chociaż w odróżnieniu od Futile Escape czy Bishop’s Countdown słucha się tego ciężko. Odrzucone Resolution and Hyperspace to kolejny z cyklu klasyków. Ciekawa jest jego historia, bowiem James Cameron wyciął go z filmu, ale bardzo spodobał się Johnowi McTiernanowi, który wykorzystał ten utwór w kulminacji „Szklanej pułapki”, ze świetnym zresztą efektem. Romantyczna końcówka zapowiada zaś późniejszą twórczość kompozytora, nie mówiąc o powtórzeniu Adagia Chaczaturiana, znowu tutaj symbolizującego chłód i bezkres przestrzeni kosmicznej. Na koniec dostajemy właściwie wariację na Main Title, trochę spokojniejszą, mniej mroczną na pewno. Istnieją tu minimalne wpływy Dmitrija Szostakowicza.

Płytę kończą cztery utwory bonusowe. Przyznam, że nieszczególnie widzę sens ich bytowania na albumie. Najpierw otrzymujemy alternatywną wersję Bad Dreams, która niewiele różni się od oryginału, chyba zwiększeniem ilości elektroniki. Perkusyjne miksy do Ripley’s Rescue i Combat Drop to jeden z bodaj najbardziej idiotycznych pomysłów jakie kiedykolwiek słyszałem. LV-426 można było wsadzić po oryginalnym. Hyperspace – alternate ending to idealny pomysł na zakończenie albumu z taką muzyką, muszę przyznać. Generalnie trudno ocenić taką ścieżkę jak „Aliens”. Niezależnie od oceny filmu, który osobiście uważam za świetny w swym gatunku, czasami ocierający się o geniusz (znakomite sceny z ustawionymi karabinami), sądzę, że James Horner podołał swojemu zadaniu. Czasu nie ma co liczyć. 2 tygodnie to 2 tygodnie, Goldsmith w tym czasie zilustrował „Chinatown”, więc nie wpłynie to w żaden sposób na bardzo niską ocenę oryginalności. Nie dość odniesień do własnej twórczości („Star Treki” i „Niespotykane męstwo”), to jeszcze dużo tu klasyki (Chaczaturian, Prokofiew, może lekko Szostakowicz). Prawdą jest także, że underscore jest często wyjątkowo nudne po prostu i bez materiału pokroju Med. Lab czy The Queen moglibyśmy się obyć, o bonusach nie wspomnę. Dzisiaj być może wypadłby także lepiej re-mastering, chociaż kiedyś słyszałem oryginalne wydanie z lat 80. i to wypada naprawdę dużo lepiej od tamtego. Akcja zaś należy do najlepszych w repertuarze kompozytora, często odnosi się do stworzonych konwencji, choć warto pamiętać, że tutaj też czerpie dużo ze „Star Treków”. W filmie to, co zostało (a szczerze mówiąc poza muzyką akcji nie pamiętam zbyt wiele underscore i nie potrafię powiedzieć, co dokładnie zastąpił Goldsmith) wypada naprawdę świetnie. Za to i kompletność wydania należy się albumowi, przyznam, że może zawyżona mimo wszystko czwórka.

Inne recenzje z serii:

  • Prometheus
  • Alien Covenant
  • Alien
  • Alien 3
  • Alien 3 – Expanded Edition
  • Alien: Resurrection
  • Alien: Resurrection – Expanded Edition
  • The Alien Trilogy
  • Alien vs. Predator
  • AVPR: Aliens vs Predator – Requiem
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze