Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Elmer Bernstein

Far from Heaven (Daleko od nieba)

(2002)
-,-
Oceń tytuł:
Paweł Stroiński | 15-04-2007 r.

Daleko od nieba jest dramatem toczącym się w latach 50., okresie dość purytańskim, a co ważniejsze niezbyt tolerancyjnym, zwłaszcza, że akcja toczy się w stanie Connecticut. Młoda kobieta dowiaduje się zupełnie przypadkiem, że jej mąż jest homoseksualistą. Pocieszenie znajduje w ramionach czarnoskórego ogrodnika. Małżonkowie starają się utrzymać małżeństwo, ale rzeczywistość okazuje się bardzo trudna… W wysoko cenionym dramacie Todda Haynesa zagrali Dennis Quaid, Julianne Moore i znany zapewne bardziej z serialu 24 godziny Dennis Haysbert (w serialu gra senatora/prezydenta Davida Palmera). Zresztą, w pewnym momencie zdjęcia do pierwszego sezonu i filmu toczyły się jednocześnie, więc aktor musiał się regularnie przenosić. Nie tylko on miał trudniej. Julianne Moore była wtedy w ciąży. Ciekawostką jest także fakt, że do zdjęć wykorzystano dokładnie takie same techniki, jakie wykorzystywano w społecznych dramatach epoki. Daleko od nieba zyskało cztery nominacje do Oscara, w tym dla Moore, autora zdjęć Edwarda Lachmana i scenarzysty Haynesa (był on także reżyserem).

Nominowany był także kompozytor muzyki do filmu, Elmer Bernstein. Był to jego ostatni projekt w karierze. Można powiedzieć, że zatoczyła ona swoisty krąg. Bernstein był twórcą, który swoją reputację zdobył jako ilustrator kameralnych dramatów społecznych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, z których najsłynniejszym bodaj było Zabić drozda. Nie dość, że ostatni jego film należał do tego właśnie gatunku, to jeszcze akcja odbywała się w tej samej epoce. Można by powiedzieć, że niezbadane są wyroki Boskie… Kompozytor podszedł do filmu w dokładnie taki sam sposób, jak do poprzednich, stworzył partyturę na małą orkiestrę, kameralną i wyciszoną.

Wydany przez Varese Sarabande album rozpoczyna Autumn in Connecticut. Przedstawiony w tym utworze główny temat jest naprawdę śliczny i tak jak w większości przypadków, staroświecki w dobrym znaczeniu tego słowa. Wydaje się, że z pewnego rodzaju radością wrócił „na stare śmieci”. W ścieżce widoczna jest wyraźna inspiracja. Jednym z ciekawszych i bardziej tradycyjnych dla gatunku (a także z powodu konotacji rodzinnych, bowiem w swoim czasie każda szanująca się rodzina z wyższych sfer miała ten instrument w domu) jest fortepian. Ważne są także elementy jazzu, gatunku, który był w epoce dość popularny, ale nie tylko. Trzeba pamiętać, że, w dużej mierze dzięki samemu Bernsteinowi, został on wprowadzony do muzyki filmowej i na tym po części polegała rewolucja Srebrnej Ery (elementy wprowadził już Alex North, twórca Zabić drozda stworzył pierwszą w pełni jazzową ilustrację do The Man with Golden Arm Premingera).

Tak jak w przypadku wielu kameralnych ścieżek, podstawową zaletą tej partytury są prawdziwe emocje, wynikające zapewne z będącej częścią założonej konwencji prostoty. Jest to diametralnie różne od dużego technicznego skomplikowania i mocno klasycznej konstrukcji muzyki Złotej Ery (tak jak u Alfreda Newmana czy Miklosa Rozsy). Nie rezygnowano jednak ze świetnej tematyki. Rozpoznawalna melodia była przynajmniej na początku bardzo ważna dla twórców. Gdyby nie to wielkiej kariery w epoce nie zrobiliby tacy twórcy jak Maurice Jarre, John Barry czy chociażby Henry Mancini. Nawet mocno awangardowy Alex North potrafił stworzyć znakomity temat, czego przykładem niech będzie Love Theme from Spartacus. Tak samo elektroniczny eksperymentator Lalo Schifrin, jeden z czołowych twórców epoki.

Zachwycić może melodyjność ścieżki. Nie można powiedzieć, że każdy utwór wprowadza nowy temat, raczej kompozytor stara się dość często powtarzać główny, ale robi to w taki sposób, że w żaden sposób nie staje się to nużące. Dodając do tego świetne wykonanie. Elementy jazzowe świetnie się łączą z orkiestrą. Przykładem wyłącznie jazzowego utworu jest Cathy and Raymond Dance. Jest on kameralny i w brzmieniu bardzo intymny. Dużą zasługą Bernsteina jest nie przekraczanie granicy przyzwoitości w intensywności emocjonalnej. Ścieżka jest w dużej mierze wyciszona. Być może po części to zasługa instrumentacji. Wiele mamy tu partii solowych, w dużej mierze na smyczki. W taki sam sposób twórca podchodzi do instrumentów dętych drewnianych. Przy okazji pomocne jest dość głośne i bardzo dobre nagranie. Jest ono klarowne. Generalnie ścieżka jest smutna, chociaż niektórzy mówią o nucie autoironii.

Ciekawa jest przedstawiona w Stones muzyka dramatyczna. Nawiązuje ona być może do jazzowej muzyki akcji z Hoodluma, tak samo stawia na fortepian i rytm, kończąc zaś dość brutalnymi dysonansami. W ciekawy sposób kompozytor włącza jazzowy bas do reszty orkiestracji. Jest to dość ciekawy detal, świadczący o dość dużej wrażliwości aranżacyjnej Bernsteina. Z samych orkiestracji najciekawsze wydają się partie fletu. Dęte blaszane są wykorzystywane bardzo rzadko, właściwie tylko w pełnoorkiestrowych aranżacjach głównego tematu. Poza inspiracjami jazzowymi ciekawym źródłem jest też swoisty neoklasycyzm.

Album konczy się klamrowo. Beginnings to pełnoorkiestrowe powtórzenie głównego tematu, takie na które czekaliśmy przez całą ścieżkę. I właśnie, czekaliśmy. Jest to jedna z naprawdę niewielu ścieżek, które dążą do swoich emocjonalnych wyładowań w ostatnich utworach. Dzięki temu koniec albumu jest swoistą zapłatą (tak do tego zresztą odnoszą się anglojęzyczni recenzenci). Można powiedzieć, że Elmer Bernstein zakończył swą karierę w sposób godny. Stworzył bardzo dobrą ścieżkę. Muzyka jest naprawdę emocjonalna, ze znakomitą tematyką i świetnymi orkiestracjami. Naprawdę polecam, bo pokazuje, jak bardzo w dzisiejszych czasach takich kompozytorów brakuje.

Najnowsze recenzje

Komentarze