Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Debney

Zathura: A Space Adventure (Zathura: Kosmiczna Przygoda)

(2005)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 15-04-2007 r.

Magiczna gra planszowa, w którą bohaterowie zmuszeni są grać o własne życie… przecież to już było. Zekranizowane na podstawie opowiadania Chrisa van Allsburga Jumanji po nawet sporym sukcesie finansowym rozbudziło apetyt filmowców i producentów do stworzenia analogicznego obrazu. Sięgnięto więc do innej książki Allsburga, tym razem już nie straszącej bohaterów zwierzyną, a wysyłającą ich na równie niebezpieczną podróż w otchłań kosmosu. Pomysł byłby może wypalił, gdyby ktoś choć trochę nad nim popracował… na trzeźwo. Bo poza półtoragodzinnym popisem wydajności komputerów Sony Pictures Imageworks, Zathura ugodzi tylko w zdrowy rozsądek widza, a na deser wykpi wszystkich uczonych nowym zbiorem praw fizycznych, gdzie obecność tlenu i dźwięku w kosmosie będzie sprawą oczywistą jak wschód i zachód słońca. Cóż, ośmiolatek może to łyknie, tyle że jaką on potem wiedzą będzie świecił w szkole?

Poruszając problematykę Zathury, warto skupić się na muzyce jaka towarzyszy tej półtoragodzinnej miernocie filmowej. Odpowiedzialny za nią John Debney – jeden z bardziej utalentowanych kompozytorów Hollywood młodego pokolenia – z roku na rok coraz bardziej zapełnia swoją filmografię spalonymi produkcjami. Smutna sprawa, bo mając na względzie kilka oszałamiających partytur jakie popełnił (m.in.: Wyspa Piratów i Pasja), mógłby bardziej krytycznie podejść do ofert jakie lądują na jego biurku i dać się wyżyć w niedzielnym kinie familijnym jakimś młokosom. Faktem jest, że Debney przechodzi ostatnio bardzo płodny okres, pisząc po kilka ścieżek rocznie, ale większość z nich, to oprawy do podobnych “jałowców”, które tak na dobrą sprawę komponuje się od ręki, na autopilocie i bez żadnego dodatkowego nacisku ze strony studia. Zathura jest jak najbardziej podręcznikową, zrobioną z dużym rozmachem hollywoodzką tapetą do filmu przygodowego, która czerpie z gatunku więcej niż do niego wnosi.

Tapeta, czy nie, w obrazie sprawuje się na przyzwoitym poziomie, poniżej którego rzadko kiedy Debney schodzi. Standardowo już raczeni jesteśmy potężnym blokiem dźwiękowym, skutecznie lepiącym za pośrednictwem monumentalnej gry orkiestrowej emocjonalne braki na jakie cierpi obraz Jona Favreau. Oczywiście przysłuchując się temu nie minie nas wrażenie, że przeżywamy kolejną powtórkę z rozrywki. Na warsztat brane są bowiem nie tylko wcześniejsze doświadczenia kompozytora z blockbusterowych produkcji, ale i twórczość kolegów po fachu. Słychać to wyraźnie po sposobie prowadzenia orkiestry i stereotypowym podejściu do niektórych problemów, na przykład związanych z muzycznym opisywaniem kosmosu lub tematyką. Zatrudniona do pomocy armia orkiestratorów, trzeba przyznać, spisała się należycie kompilując w ramach jednej ścieżki wszelkie nurty orkiestracyjne obrazu przygodowego jakie przewijały się i przewijają przez Hollywood.

O ile strona techniczna Zathury stoi na wysokim poziomie, o samej muzyce nie można powiedzieć tego samego, szczególnie gdy w grę wchodzi autonomiczność dzieła. Ciężar ilustracyjny jaki nań spoczywa skutecznie zabija ambicję i chęci do przesłuchania albumu Varese w całości. Mimo, iż muzyka skonstruowana została w podobnej, przygodowej stylistyce co Wyspa Piratów, jest ona o wiele mniej atrakcyjna poza obrazem. Winę za to ponosi przede wszystkich królujący w partyturze, przebrzmiały “action-score”, podczas nagrania którego prawdopodobnie odbywał się jakiś nieoficjalny konkurs typu “kto gra głośniej”. Gdzieś ta magia i czar jaki miał kształtować powieść Chrisa van Allsburga ginie w potoku napierającego na uszy słuchacza dźwięku. Mało fantazyjna i równie nieoryginalna tematyka wcale tego stanu rzeczy nie polepsza. Rozpoczynający płytę w Main Title temat przewodni jest patetyczny, głośny… a przy tym jakiś bezpłciowy. Owszem, konwencją i brzmieniem przypomina podniosłe tematy do niektórych filmów o superbohaterach, jednakże brak mu werwy i polotu, by ostać się w pamięci na dłużej niż 10 minut po zakończeniu albumu. Towarzyszący mu chór, mimo usilnych prób nadania ścieżce epickich kształtów, rozmywa się pomiędzy zagłuszającą go orkiestrą, tworząc bardziej hałaśliwy niż porywający kocioł dźwiękowy na przykład w: Too Close to the Sun, lub Zathura is a Blackhole. Pozytywne wrażenie robi natomiast sekcja perkusyjna wzmacniana elektroniką, odpowiedzialna za budowanie atmosfery grozy. Króluje w scenach, gdy bohaterom obrazu za skórę zachodzi zbuntowany robot lub obca rasa Zorgonów (np.: Zorgons Appearance, RobotGrows – Chase – Standoff).

Okres chorej fascynacji hollywoodzkimi ścianami dźwiękowymi mam już dawno za sobą, więc Zathura jakoś specjalnie mnie nie poruszyła. Ot standardowe rzemiosło dobrze sprawujące się w filmie, ale nie specjalnie porywające poza nim. Szkoda, że Debney aktywnie udzielając się w tak niszowym kinie marnuje swój czas i talent, który równie dobrze mógłby spożytkować o wiele lepiej pisząc rzadziej, a konkretniej. Zathura z pewnością przypadnie do gustu słuchaczom lubującym się w partyturach konstruowanych z pełnym rozmachem, słuchaczom ceniącym sobie nade wszystko niczym nieskrępowaną muzyczną przygodę. Cała reszta spokojnie może darować sobie tą pozycję.

Najnowsze recenzje

Komentarze