Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Vangelis

Bounty, the (Bounty)

-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

W roku 1787 dowodzony przez kapitan Williama Blighta HMS Bounty wyruszył w rejs na Tahiti, w celu zdobycia sadzonek drzewa chlebowego. Ambitny, despotyczny dowódca widział w tej wyprawie swoją wielka szansę na zaistnienie, na zyskanie sławy równej wielkim podróżnikom w rodzaju chociażby Cooka. Z początku wszystko szło zgodnie z planem, z czasem jednak żądza sławy i nadmierna ambicja (objawiająca się m.in. w ponad miesięcznych zmaganiach z przylądkiem Horn), doprowadziły do znacznego pogorszenia relacji Bligha z załogą. Gniew jednak rozniósł się jakoś po kościach, w momencie gdy Bounty dobił do Tahiti. Na tej rajskiej wyspie, załoga pozostała kilka miesięcy, czekając na przygotowanie sadzonek do transportu. Gdy przyszedł moment powrotu niewielu marynarzy chciało opuszczać „raj”. Kapitan bez mrugnięcia okiem narzucił jednak swoją wolę. Wkrótce po wypłynięciu, na statku wybuchł bunt. Jego przywódcą był Fletcher Christian, do niedawna jeszcze serdeczny przyjaciel kapitana.

Jak widać choćby z tego krótkiego wstępu, historia ta jest wspaniałym punktem wyjściowym do scenariusza filmowego. Nic więc dziwnego, że gościła ona na srebrnym ekranie aż cztery razy. Zaczęło się niemym filmem w 1916, po czym w 1935 sfilmowano historię kolejny raz (jako Fletcher Christian wystąpił wtedy Clark Gable), następnie z materiałem zmierzył się Lewis Mileston w 1962 (główną rolę zagrał Marlon Brando). Ostatnią jak dotąd próbą przeniesienia opowieści w medium filmowe była produkcja wyreżyserowana przez wówczas nikomu nieznanego reżysera Rogera Donaldsona. Film zyskał bardzo ciekawą obsadę: Anthony Hopkins, Mel Gibbon, Liam Nelson, Daniel Day- Lewis, obsadę którą dziś można byłoby uznać za gwiazdorską, jednak wtedy, w roku 1984 większość z tych artystów stawiała dopiero swoje pierwsze kroki w wielkim biznesie.

Nie zmienia to jednak wcale faktu, iż Bounty jest popisem aktorskim. Genialnie budowane napięcie narastającego konfliktu, śliczne pejzaże francuskiej Polinezji, oraz zapadająca w pamięć muzyka Vangelisa, to niewątpliwe atuty tego, niedocenionego filmu. I to właśnie muzyka będzie przedmiotem naszej recenzji (a jakżeby inaczej w końcu jesteśmy portalem dotyczącym muzyki filmowej)

Tak jak napisałem powyżej, nie ma chyba widza, który muzyki jaką napisał tutaj Vangelis nie słyszy będąc w kinie. Zaczyna się już od samego początku. Twórcy ilustracji do filmów bardzo często starają się zastosować pewien manewr mnemotyczny. Chodzi o to, że jako utwór otwierający wybierają kawałek na tyle wyrazisty, że nie tylko ucisza on zgromadzonych widzów w kinie, ale co więcej wbija się w ich pamięć, rzutując niejako na całe późniejsze oglądanie. Tak właśnie robi Vangelis. Nie oszukujmy się bowiem, Bounty to soundtrack ogólnie słaby, jednakże soundtrack, który dzięki dwóm iście genialnym utworom(Main Titles, ostatnia część The Saga of H.M.S.Bounty) robi na widzach (w kinie) piorunujące wrażenie. Te pełne mistycyzmu uderzenia sztucznego basu okraszone odrealnionymi pojękiwaniami syntezatorów, do których powoli dołączają się kojące dźwięki elektronicznego fortepianu skontrastowane z prześlicznymi wieczornymi pejzażami bezkresnego oceanu, w mało którym przypadku nie osiągają zamierzonego efektu.

Nie wiem czy dobrze czytam ikonografię muzyki Vangelisa, niemniej jednak wydaje mi się, iż tym bardzo specyficznym, pulsującym głównym tematem, który przewija się przez cały film, kompozytor starał się oddać narastający gniew, ową rodzącą się wolę buntu. I co by nie mówić udaje mu się to w sposób rewelacyjny. Natomiast reszta… Cóż w filmie w wielu scenach jeszcze jakoś sobie radzi: fragmenty opisujące bezkresny ocean (First Day at Sea), czy miłość Fletchera (To Fletcher, A Wife, Forbidden Love). Niestety już w przypadku muzyki akcji mamy katastrofę (wcale nie morską). Momenty pokazujące próby opłynięcia przylądku Horn (Cape Horn) to prawdziwa męka dla każdego miłośnika ilustracji filmowych. Obrzydliwie sztuczne syntezatory, zupełny brak dopasowania do obrazu, drażniące pseudomelodie (Vangelisowski „dynamiczny” underscore), wszystko to sprawia, że żaden uważny kinoman nie da się złapać na mnemotyczny haczyk z początku filmu i oceni muzykę sprawiedliwie jako średnią.

Po tej krótkiej analizie warto napisać kilka słów o soundtracku. Po pierwsze należy zaznaczyć, że do dziś nie ukazało się żadne oficjalne wydanie. Owszem fragmenty (dwa główne tematy) znalazły się na składance – „Vangelis Reprise”, lecz jako całość muzyka ukazała się jedynie na bootlegu. I to właśnie to wydanie służy nam za przedmiot analizy. Już na samym początku należy je skrytykować za niesamowitą długość. Ta dwupłytowa edycja zawiera kompletną muzykę z filmu (łącznie z utworami tradycyjnymi), muzykę która oprócz bardzo słabej jakości dźwięku, charakteryzuje się również fatalnym montażem (jak można dopuszczać takie kolubryny jak The Saga of HMS Bounty, utwór który w swym składzie ma co najmniej 5 innych kawałków)… Moim zdaniem, jeśli ktoś pokusiłby się kiedyś o oficjalną publikacje tegoż soundtracku, to optymalnym czasem trwania byłoby ok. 50 minut. Ani minuty dłużej. Dlaczego? Żaden słuchacz (nawet fan twórczości Greka) bezproblemowo nie przebrnie bowiem przez Bounty w takiej formie jaką możemy podziwiać na bootlegu.

No dobrze w takim razie jak ocenić i jak podsumować tę całą pisaninę? Niewątpliwie Bounty to ciekawa muzyka, muzyka która jest jednak bardzo nierówna. Bez dwóch zdań są tu momenty iście genialne – Main Title to prawdziwy majstersztyk, zarówno na albumie jak (może przede wszystkim) w kinie. Jednak poza tym album zawiera bardzo dużo takiego tandetnego chłamu (muzyka akcji, źle zmontowane utwory), dlatego sprawiedliwe będzie napisanie pewnej herezji. Nie warto sięgać po bootleg. W zupełności wystarczy zaznajomienie się z dwoma tematami dostępnymi na Vangelis –Reprise. A co z filmem? No cóż, ten warto zobaczyć. I to nie tylko ze względu na piękne piersi Tahitanek, lecz także z powodu niesamowitego klimatu jaki w wielu miejscach jest w stanie wykreować muzyka Greka, momentów na tyle niesamowitych, że mimo pewnych oporów jakie nakazywał obiektywizm, postanowiłem to docenić.

Najnowsze recenzje

Komentarze