Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Powell

X-Men: The Last Stand (X-Men.Ostatni Bastion)

(2006)
-,-
Oceń tytuł:
Paweł Stroiński | 15-04-2007 r.

X-Men należy do popularniejszych komiksów Marvela. Historia dwóch zmagających grup mutantów, dobrych pod wodzą profesora X’a (stąd ich nazwa) i złych pod wodzą Magneto (obaj są przyjaciółmi) musiała więc zostać w końcu przeniesiona na ekran. Za reżyserię pierwszej części wziął się Bryan Singer. Główne role zagrali między innymi Hugh Jackman jako Wolverine, Halle Berry jako Storm, Patrick Stewart w roli Profesora X’a i Ian McKellen jako Magneto. Pierwsza część odniosła duży sukces komercyjny, a to zagwarantowało sequel. Wrócił reżyser, cała ekipa, zmienił się tylko kompozytor (Michaela Kamena zastąpił John Ottman, który nie mógł zilustrować pierwszej części dlatego, że… przedłużały się prace nad jego debiutem reżyserskim). Sequel takze odniósł sukces, więc zagwarantowana została część trzecia. Singer zrezygnował na rzecz „Powrotu Supermana”, a fotel reżysera objął więc Matthew Vaughn. Po kilku tygodniach odszedł, doszedłszy do wniosku, że nie zniesie tak długiej rozłąki z rodziną (mieszka w Londynie). Mimo wszystko nie zrezygnowano z ustalonej już daty rozpoczęcia produkcji. Szybko zatrudniono więc Bretta Ratnera, który był kandydatem na realizatora części pierwszej.

Wraz z Singerem z filmu odeszła stara ekipa techniczna, od operatora po kompozytora i montażystę Johna Ottmana. Ratner zatrudnił więc m.in. swojego operatora Dante Spinottiego (pracują razem od „Czerwonego smoka”). Wychodzi na to, że chciał też zaangażować swojego „nadwornego” kompozytora, weterana Lalo Schifrina a jedna strona internetowa nawet podała, że Węgier został zatrudniony (opierając się na przeprowadzonym z nim wywiadzie). Okazało się to jednak falstartem, a ostatecznie muzykę stworzył John Powell, odwołując się przy tym do tradycyjnej konwencji gatunku. Współpracował z dużą orkiestrą i chórem.

Wydany przez Varese Sarabande album rozpoczyna 20 Years Ago. Ten krótki utwór i początek następnego stanowią preludium do wybuchu głównego, mocno energetycznego tematu. Jest on świetne zorkiestrowany i tak samo prosty (i efektywny) jak główny temat Johna Ottmana. Przyznam, że trudno mi stwierdzić, który z nich jest lepszy. Seria o mutantach nie ma spójnego brzmienia, każdy kompozytor przedstawiał własną wizję (Kamen stworzył podobno temat heroiczny, ale został on odrzucony przez Singera na rzecz atematycznej i atonalnej kompozycji). Cieszy fakt, że Anglik takowy temat stworzył, chociaż na pewno trudno go zaliczyć do najlepszych w jego karierze. Niestety nie jest on zbyt często wykorzystywany. Drugim tematem jest bardzo ładny (i zawsze świetnie zaaranżowany) temat Dark Phoenix. W całej krasie słyszymy go tylko dwa razy. Pierwszy raz w Dark Phoenix’s Tragedy i wtedy mamy do czynienia z jednym z najlepszych dramatycznych fragmentów w karierze kompozytora. Drugim utworem, w którym kompozytor skorzystał z tej melodii jest Phoenix Rises.

Pierwszą wadą tej partytury jest zbyt długie wydanie. Dość dużo mamy tu underscore, które na dłuższą metę (bowiem muzyka jest dość ciężka) jest męczące. Poza tym mamy aż 27 utworów w tym dwa, które trwają po pół minuty. Jest to moim zdaniem lekka przesada, nawet jeśli poszczególne kawałki w siebie przechodzą. Nie wiem, czy kogokolwiek zainteresowałoby 30 sekund pod wiele mówiącym tytułem Massacre, zwłaszcza że nawet nie zauważymy, kiedy ta masakra się zaczyna. Jest to trochę bezsensowne niestety. Do kawałków, których mogłoby nie być można zaliczyć utwór trzeci, a także Examining Jean i Dark Phoenix, które wbrew zawartej w tytule obietnicy jest tylko underscore.

Drugą dość dużą wadą jest sztampowość tej partytury. John Powell jest kompozytorem o naprawdę nieprzeciętnym talencie. Jedną z podstawowych zalet jego charakterystycznego orkiestralnego stylu (Powell zupełnie odszedł od stylu, od którego zaczął i to mu się jak najbardziej chwali) jest umiejętność stworzenia złożonej technicznie muzyki akcji w oparciu o bardzo prosty i melodyjny temat, czego przykładem są takie utwory jak Hog Chase Part 2 z „Paycheck” czy Minivan Chase z „Pan i Pani Smith”. W przypadku „X-Men: The Last Stand” niestety mamy w dużej mierze atematyczny chaos, czasem odwołujący się do technik orkiestracyjnych stosowanych przez Elliota Goldenthala. Do tego dochodzi kliszowy wręcz chór, wyśpiewujący często słowa typu Dies irae (dzień gniewu), co nie do końca może mieć sens (szkoda kreatywności kompozytora) i wypada na albumie niezbyt przekonująco (w filmie jednak dobrze). Tutaj brzmi to zaledwie jak tradycyjna, kliszowa partytura komiksowa, garściami czerpiąca ze stworzonej przez Danny’ego Elfmana konwencji. A szkoda.

Temat Phoenix nie jest jedyną piękną skomponowaną przez Powella melodią. Zaraz po sakralnym Farewell to X mamy dwa melodyjne utwory. The Funeral zawiera temat, który niestety słyszymy tylko dwa razy. Nawet jeśli nie jest to nic oryginalnego, wciąż jest bardzo przekonujące i ładne. Od Cure Wars wracamy do dość chaotycznej akcji połączonej z budującym napięcie underscore. Fight in the Woods jest zaś oparte na dość awangardowych efektach orkiestracyjnych.

Wszystko w „X-Men 3” jest znakomite technicznie. Może lepiej niż inne partytury Johna Powella pokazuje świetny warsztat, jakim kompozytor dysponuje. Mimo wszystko brakuje tego czegoś, co tak fascynowało w poprzednich pracach, pewnego dystansu, świetnego tematu akcji, na którym oparłby ścieżkę. Nie wiem, wydaje się, że podstawowym problemem jest tutaj brak świeżości; tak jakby kompozytor bał się do końca mówić własnym głosem (albo mu tego zabronił Brett Ratner). Szkoda, bo wtedy być może wykroczyłby poza konwencję i dostalibyśmy naprawdę najlepszą nie-elfmanowską muzykę komiksową od dłuższego czasu. Na szczęście lepiej jest podczas ilustracji kończącej film bitwy o Alcatraz (swoją drogą właśnie tu się przedstawia beznadziejne zmontowanie albumu, moglibyśmy mieć zupełnie dobry 9-minutowy utwór, tak mamy trzy, z czego jeden trwa 30 sekund…). W Attack on Alcatraz mamy jedną z najlepszych aranżacji głównego tematu w akcji. Właśnie takich fragmentów brakuje. Dopiero tam czuć rękę kompozytora, niektóre fragmenty są podobne nawet do „Ewolucji” (chociażby To Go Where No Man Has Gone Before).

Najlepsze jest jednak ostatnie 10 minut albumu. Zaczyna się od Phoenix Rises. Wyjątkowo dramatyczna scena dostała ciężką na początku ilustracje. Słyszymy pełną orkiestrę i chór, muzyka narasta i dąży do świetnej aranżacji tematu Phoenix (smyczki, potem dołącza chór). W filmie to wypada naprawdę doskonale, zwłaszcza kiedy pojawia się sakralny chór ilustrujący koniec sceny. Płytę zaś kończy The Last Stand. Na początku wraca śliczny temat z The Funeral. Niestety jest go za mało, by się nim nacieszyć, potem wraca triumfalna melodia z Angel’s Cure, a po chwili underscore – melodia z Bathroom Titles. Świetny sposób zakończenia średniego albumu.

Bo niestety „X Men: The Last Stand” jest albumem średnim, za długim, zbyt chaotycznym dla zwykłego odbiorcy. W filmie natomiast wypada naprawdę dobrze. Szkoda, że Powell nie zawierzył do końca swojemu stylowi, tylko poszedł w konwencję stworzoną przez Danny’ego Elfmana. Miał trzy dobre tematy, mógł stworzyć w ten sposób znakomitą partyturę akcji. Tak mamy do czynienia z poprawną technicznie, więcej, znakomita pod tym względem, ale jednak sztampą. Podobno pod koniec procesu relacji między Powellem a Rattnerem doszło do konfliktu i niektórzy miłośnicy gatunku bali się, że dzieło Anglika zostanie pocięte… Nie wiem jak było i wcale nie chcę kompozytora bronić. Pewne jest jedno. Mogliśmy dostać może nie nowatorskie, ale względnie oryginalne dzieło Johna Powella. Skończyło się niestety na konserwatywnej sztampie. Szkoda.

Inne recenzje z serii:

  • X-Men
  • X-Men 2
  • X-Men Origins: Wolverine
  • X-Men: First Class
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze