Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Elliot Goldenthal

Heat (Gorączka)

(1995)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 15-04-2007 r.

Lata dziewięćdziesiąte to zmierzch świetnego kina sensacyjnego. Filmem, który być może zamyka złoty okres tego amerykańskiego w większości gatunku, jest niemal 3-godzinne studium pojedynku policjant-przestępca, zlokalizowane w hipnotycznie pokazywanej, miejskiej dżungli Los Angeles. Ten film to Gorączka Michaela Manna, który swą sławę i kultowe już dzisiaj oblicze zawdzięcza ekranowemu starciu dwóch tytanów X muzy naszych czasów – Alowi Pacino i Robertowi De Niro. Gorączka poprzez swoje intelektualne podejście, wystawną realizację, mnogość wątków oraz bohaterów wykracza bardzo daleko poza ramy zwykłego kina kryminalnego, tak przecież świetnie produkowanego przez Manna w jego serialach z lat 80-ych (Crime Story i Miami Vice). Klimat tych produkcji udało się przechwycić również do Gorączki. Dlatego też obraz cechuje niepowtarzalna miejska atmosfera, na którą w znacznym stopniu wpływa nietuzinkowa ścieżka dźwiękowa składająca się z muzyki istniejącej jaki i muzyki oryginalnej napisanej przez Elliota Goldenthala.

Protegowany Johna Corigliano w latach 90-ych poszukiwał projektów trafiających w jego artystyczne ambicje a jednocześnie nie pozbawionych wiwisekcji mrocznych stron ludzkiej psychiki. Heat w jego wykonaniu aż kipi od ciężkiego, dramatycznego tonu i elektryzującej atmosfery. Ilustracja Elliota Goldenthala jednak do banalnych nie należy. Kompozytor ten obok utworów, w których korzysta z usług orkiestry symfonicznej (głównie opartej o sekcję smyczkową i perkusyjną), bardzo mocno opiera swoją muzykę o środki rockowe. Składają się na to basy, elektryczne gitary a na dodatek smyczkowy kwartet Kronos Quartet (znany z Requiem dla snu). To pełne napięcia wykonania tych ostatnich, połączone z wpływami rockowymi wzbudzają największe emocje. Toteż partytura brzmi w większości jak filmowa wariacja na temat rocka progresywnego. Szczególnie udziela się to w otwierającym, epickich rozmiarów prologu. Pełen jest rwanych, dysonujących „rajdów” kwartetu i orkiestry, które kompozytor „trenował” już w Obcym 3 a będą jeszcze obecne w późniejszych jego pracach, takich jak choćby Final Fantasy. W połączeniu z stale obecną perkusją i grającymi na „zupełnym zgiełku” gitarami, tworzy to wszystko fascynującą kakofonię, która sięga wydawać się mogłoby wyżyn emocji. Oczywiście trudno jest mówić o takiej muzyce, lecz myślę, że słuchacze choć trochę zaznajomieni z twórczością ekstrawaganckiego nowojorczyka wiedzieć będą o jaki rodzaj ekspresji tu chodzi oraz o jaki poziom aranżacji i wykonania. A ten jest z pewnością unikalny.

Oprócz wielu momentów nastawionych na napięcie i klimat, Goldenthal popisuje się również wysokim kunsztem dramatycznym, z pewnością najwybitniejszym w swojej dotychczasowej karierze. Poruszające dogłębnie, przedstawiające tak naprawdę jedyny główny zamysł tematyczny partytury (drugi to ekspresyjna, minimalistyczna melodia z utworów nr 4 i 19) są utwory w pewnym stopniu wzorowane na adagio Samuela Barbera. Szczególnie w pamięć zapada utwór Of Helplessness, z którego aż wylewa się tragedia. Podobnie ma się rzecz z Of Seperation, kiedy to w filmowej scenie tak naprawdę poznajemy czym jest tytułowe „heat” i co można dla niego poświęcić. To muzyka dramatyczna na najwyższym poziomie. Klimat smutku, nieuchronnego końca, towarzyszy muzyce oryginalnej właściwie bez przerwy. Nawet w cichszych, bardziej nastawionych na tworzenie atmosfery i tła fragmentach, daje się wyczuć „wiszące” w powietrzu napięcie i nieuchronność. Środki muzyczne do zbudowania tego tła są już bliższe typowemu ambientowi. Więcej tu tzw. sound design’u, pogłębionego o syntezatory Richarda Martineza i okolicznościowe riffy gitar elektrycznych, dość podobnie wykorzystywanych jak praca Jamesa Newtona Howarda do innego filmu Manna rozgrywającego się w Los Angeles – Collateral (czy choćby do innej pracy Howarda, Falling Dawn).

Niejaka „kultowość” album z Heat bynajmniej nie zawdzięcza tylko i wyłącznie modernistyczno-klasycystycznym osiągnięciom Elliota Goldenthala. Równorzędną rolę odgrywają istniejące wcześniej utwory wykorzystane i wybrane przez reżysera. Bardzo często filmowców odsądza się od czci i wiary za bezczeszczenie oryginalnych prac kompozytorów filmowych na rzecz istniejących piosenek. Michael Mann zrobił dokładnie to samo. Jednak dobór utworów „istniejących” do muzyki oryginalnej (albo podejrzewam, iż rzecz stała się odwrotna – to Goldenthal został zatrudniony w celu wypełnienia pustych „plam” między dobranymi utworami) nie mógł być bardziej perfekcyjny. Większość owego materiału to utwory instrumentalne, także zanurzone w świecie klimatycznego, hipnotycznego rocka. O słuszności i trafności doboru tych a nie innych fragmentów świadczy sam montaż albumu, gdzie w pewnych momentach podobieństwo stylistyczne tychże do partytury Goldenthala jest tak uderzające, iż kompletnie nie zauważa się przejścia pomiędzy różnorakimi artystami, tym bardziej iż album jest „skrojony” raczej chronologicznie. Bo oto mamy pulsującą gitarę świetnego Michaela Brooka (również kompozytor filmowy z przypadku), wirtuozerskie ballady gitarowe Terje Rypdala czy wreszcie utwory skomponowane przez Briana Eno (światowej sławy muzyk i producent; autor tematu Prophecy z Diuny). Wielu słuchaczy zwróci bezsprzecznie uwagę na Force Marker. Wspaniała, pulsująca perkusjami wszelakiego rodzaju „muzyka akcji” ze scen rabunku, poprzedzającego fenomenalną strzelaninę w centrum miasta. Dość powiedzieć, że muzyka Goldenthala w formie preludium przechodzi w sposób bezbłędny w to ekscytujące arcydziełko.

Swoje miejsce znalazła tu również Lisa Gerrard, która z Mannem współpracować będzie później i przy Informatorze i Alim. Jednak utwory śpiewane w jej wykonaniu są dość ciężkie i bliżej im do egzotycznych, liturgicznych linii wokalnych znanych choćby z Cienkiej czerwonej linii niż do emocjonalnej lekkości Gladiatora. Wokalnie wokalistkę Dead Can Dance uzupełnia nawet Bono a także kompozytor muzyki elektronicznej (choć to wielkie uproszczenie…) Moby. On znowuż zaskakuje dynamicznym New Dawn Fades, z przebojowym nerwem w stylu największych rockowych hiciorów lat 70-ych (polecam jednak pełną wersję utworu nad uwzględnioną tutaj wersję filmową) oraz zupełnie odwrotnym, odrealnionym, trochę patetycznym utworem z finału filmu. Finałowa scena, jakże niemal ikonograficzna, wspaniale podsumowująca cały film (genialny film powinien mieć genialne zakończenie…), została pierwotnie zilustrowana przez Goldenthala, jednak przy post-produkcji filmu wtrącono utwór Moby’ego. Z perspektywy czasu wybór Manna nie dziwi, ponieważ ta kompozycja tak jakby powstała tylko i wyłącznie by zilustrować gdzieś i kiedyś tą scenę. Bardzo emocjonalny i jednocześnie refleksyjny charakter God Moving (…) znacząco podsumowuje to 3-godzinne arcydzieło. Fragment „finału” w wersji Goldenthala jest do odsłuchania na jego oficjalnej stronie pod tym adresem. Przypomina w konstrukcji zarówno rozwiązanie adagia z Alien 3 jak i finału Michaela Collinsa. W sumie jednak szkoda, że nie dane nam jest poznać tej kompozycji w całości, być może byłoby to najwybitniejsze osiągnięcie w filmowej karierze tego wirtuoza pięciolinii?

Jedynym zgrzytem albumu wydaje się być piosenka niemieckiej grupy o ciężkiej do wymówienia nazwie. Kompletnie psychodeliczna, ze zgrzytami metalu, wrzeszczącym wokalistą i odgłosami piły tarczowej… Ale to tylko mały niuans przy takim poziomie kompozycji jak i poziomie talentu twórców, których muzyka została skompilowana pod ten album. Symbioza muzyka ilustracyjnej i muzyki istniejącej jest według mnie niespotykana i płyta ta stanowi wzór tzw. song-tracka, bardzo przemyślanego, chociaż fraza song nie pasuje tutaj zupełnie… Stąd też na każdym kroku widać jak nietuzinkowa i niezwykła jest to pozycja. Zakres twórczych inspiracji i pomysłów Elliota Goldenthala zadziwia i fascynuje. Od klasycznej, niemal muzyki kameralnej na czworo skrzypiec przez atonalizm (bardziej budujący napięcie niźli typowa dla tego zjawiska muzycznego „sztuka dla sztuki”), nowoczesne rozumienie istoty underscore’u i ambientu, elementy i eksperymenty ze środkami rockowymi, których nie powstydziłby się rasowy twórca gatunku po materiał niezwykle dojrzały i emocjonalny, który tak naprawdę potrafią stworzyć tylko najwięksi. Twórca kompletny. Wspaniałe, klasyczne podstawy, wykształcenie, świeżość spojrzenia i totalna, nieograniczona fantazja w implementowaniu współczesnych środków muzycznego wyrazu. Goldenthal jest nawet autorem wokaliz w otwierającym utworze! Heat to jego jak dotąd najwybitniejsza praca, którą ze średnim skutkiem starł się zdyskontować w niedawnym S.W.A.T., ale materiał wyjściowy (film) nie mógł dać szans by choć trochę zbliżyć się do poziomu tej pozycji. Sam Mann w wspominanym Collateral tym razem złożył mały „hołdzik” kompozytorowi, poprzez wykorzystanie utworu „Steel Cello Lament”. Zachęcam do nie zrażania się pozorną trudnością muzyki Elliota Goldenthala, ponieważ to twórca wyłamujący się wszelkim schematom. Nie raz udowodnił, że potrafi wszystko. Heat warto poznać: i dla wysokiej klasy Golednthala i dla fascynującego, relaksującego, intelektualnie satysfakcjonującego materiału nie-oryginalnego.

(tekst opublikowany na Score Aficionado)

Najnowsze recenzje

Komentarze