Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Anthony Partos, Matteo Zingales

Fahrenheit 451 (2018)

(2018)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 26-07-2019 r.

Przyszłość. Ambitny, młody strażak, z wielkim zaangażowaniem wykonuje swoje codzienne zadania, do jakich wlicza się tłumienie rebelii i palenie reliktów przeszłości – książek. Źródło chaosu i wolnomyślicielstwa traktowane jest z najwyższą surowością i właśnie takiej idei służy strażak Montag. Do momentu kiedy poznaje piękną Clarisse, otwierającą mu oczy na cały ten proceder i stojący za nim reżim. Brzmi znajomo? Chyba trudno nie kojarzyć powieści 451 stopni Fahrenheita na bazie której wyrósł filmowy klasyk z 1966 roku. Od tamtego czasu było już kilka prób ponownego mierzenia się z tą historią. Jedna z nich powstała chociażby w 2002 roku pod tajemniczym tytułem Equlibrium, ale okazała się zarówno artystyczną jak i finansową klapą. Prawie dwie dekady później do tematu postanowiła wrócić sekcja filmowa stacji HBO. Z jakim skutkiem? Nie będzie przesadą stwierdzenie, że opłakanym. Fahrenheit 451 w reżyserii Ramina Bahrani jest bowiem całkiem dobrym przeniesieniem na taśmę filmową samej idei powieści, ale totalnie źle i niewiarygodnie opowiedzianym. Realiom, w jakich rozgrywa się akcja poświęcone jest zbyt mało czasu, dając go za to ponad miarę głównym bohaterom. Będący na fali aktorskiego sukcesu, Michael B. Jordan, co prawda sili się tutaj, aby tchnąć w kreowaną przez siebie postać nutkę autentyczności, ale wychodzi to z mieszanym skutkiem. Efektem jest nudne i przegadane widowisko prowadzące odbiorcę do równie mdłego zakończenia.



Przyznam, że projekt ten wywołał we mnie podwójną konsternację. Filmowe rozczarowanie spotęgował bowiem wielki zawód jaki sprawiła oprawa muzyczna do tego thrillera s-f. Spora w tym wina wygórowanych oczekiwań, z jakimi zderzyła się najnowsza odsłona Fahrenheit 451. Cóż, lata osłuchiwania się ze ścieżką dźwiękową autorstwa Bernarda Herrmanna zrobiły swoje. Trudno było oczekiwać, że uwspółcześniona wersja filmu oscylować będzie wokół klimatu i wymowy obrazu sprzed 50 lat. Zatem podejmowane przez amerykańskiego kompozytora środki stylistyczne oraz tematy również traciły swoją rację bytu. Skąd więc to wielkie rozczarowanie?



Częściowo z faktu, że zadanie stworzenia ilustracji muzycznej powierzono dwójce zupełnie nieznanych mi twórców. Duet Mateo Zingales & Antony Partos nie jest bynajmniej branżową „świeżynką”. Mają już za sobą kilka filmowych wynurzeń – głównie pod reżyserską pieczą Ramina Bahrani – ale poza odwoływaniem się do elektronicznych brzmień, niewiele można o nich powiedzieć. Również o treści tych soundtracków będących tak samo anonimowymi, jak ich twórcy. I szkoda, że mając do wyboru tak wiele różnych rozwiązań oraz możliwości, jakie niesie za sobą bogactwo elektronicznego i orkiestrowego brzmienia, Zingales i Partos postanowili pójść po linii najmniejszego oporu. Zalewając obraz pozbawioną melodycznego punktu odniesienia, apatyczną, snującą się ilustracją, z jednej strony stworzyli idealną przestrzeń do wejścia w ten reżimowy, futurystyczny świat. Z drugiej jednak nie nadali mu żadnej tożsamości, czy jakiekolwiek wyrazu. Bazująca na nastrojach ścieżka dźwiękowa, odcina się tutaj od opowiadania jakiejkolwiek historii lub przedstawiania postaci. Jest uniwersalnym tłem łączącym w ramach pewnego przygnębiającego doświadczenia całość tego filmowego przedsięwzięcia. Jedynym kryterium jakiego pilnują kompozytorzy jest dynamika i intensywność ilustracji – wszystko to budowane na kanwie specyfiki montażu oraz wymogów estetycznych danej grupy scen. Trudno jednak przypisać tej oprawie muzycznej jakiekolwiek walory światotwórcze, kiedy jedyne, co słyszymy, to pulsujące sample z osadzonymi na nich smyczkami. O emocjonalnej głębi również możemy zapomnieć, mimo że w nagraniach brali udział orkiestrowi wykonawcy. Sound designerski twór tak mocno splata się ze sferą audytywną, że po zakończonym seansie trudno przywołać w pamięci jakikolwiek fragment. Mało tego. Zapewne niejeden odbiorca w ogóle nie zarejestruje obecności ścieżki dźwiękowej w tym obrazie. I biorąc pod uwagę jego mizerną jakość (obrazu), można odnieść wrażenie, że muzyka jest produktem adekwatnym do swojego punktu odniesienia. Tylko, że niesmak po niewykorzystanym potencjale bierze górę nad pragmatycznym, trzeźwym spojrzeniem na całokształt filmowego przedsięwzięcia.


Z jakimkolwiek pragmatyzmem mijała się jednak idea wydawania tak anonimowej ścieżki dźwiękowej na tłoczonym, dostępnym na całym świecie, albumie soundtrackowym. 67-minutowe słuchowisko opublikowane na krążku CD nakładem Milan Records nie należy do najprzyjemniejszych doświadczeń muzycznych. Mimo, że zawiera selekcję najbardziej znaczących fragmentów ilustracji, to jednak o jakimkolwiek czerpaniu przyjemności ze słuchania możemy zapomnieć.



Już pierwsze minuty sugerują, że nie będzie łatwy w obyciu. Pulsujące bity na które nawarstwiane są kolejne elementy – w tym orkiestrowe – nie dają zbyt wielu powodów do zachwytów. Mimo prób wyprowadzania szczątkowej melodyki, nie powinniśmy przywiązywać do niej większej wagi. W dalszej części albumu zejdzie ona na dalszy plan, ustępując miejsca olbrzymiej ilości ambientowego underscore. To samo tyczy się motywu głównego bohatera, Montaga. Właściwie o temacie, jako pełnokrwistej melodii nie ma tu mowy. Raczej o charakterystycznym zestawieniu ze sobą wznoszących się i opadających dźwięków. Przerywane nisko schodzącymi liniami basowymi i kolejną porcją pulsujących sampli, tworzy mało angażującą, choć trzymającą się pewnych rytmicznych ram, mieszankę muzyczną. Ilustrację, która dosyć szybko zaczyna męczyć brakiem pomysłów na przykuwanie uwagi odbiorcy. I szkoda, że w podobny sposób tworzona jest piętnastominutowa oprawa do sekwencji finalnej konfrontacji. Wyprana z treści akcja nie nadrabia też intensywnością ocierającą się miejscami o iście serialową, budżetową tapetę. Najbardziej strawne i zarazem klimatyczne wydają się natomiast fragmenty skoncentrowane wokół postaci Clarisse. Smutna quasi-liryka o melancholijnym wydźwięku serwuje odbiorcy szczątkową melodykę, która jak w przypadku Montaga, nie zostanie później należycie wykorzystana.



Nastrój panujący w tej oprawie muzycznej idealnie odzwierciedla zmęczenie z jakim odbiorca dociera do finału tego topornego słuchowiska. Ścieżka dźwiękowa do najnowszej odsłony filmowego Fahrenheit 451, to muzyka, o której trudno powiedzieć cokolwiek dobrego, poza tym, że w filmie po prostu nie przeszkadza. Co innego można powiedzieć w kontekście albumu soundtrackowego wydanego nakładem Milan Records. Zupełnie niepotrzebnej publikacji, która nie wiem właściwie kogo mogłaby zainteresować. Może jakiegoś miłośnika najnowszej adaptacji książki Raya Bradbury’ego… o ile w ogóle są tacy. W przeciwnym razie omijać szerokim łukiem, a czas zaplanowany na odsłuch poświęcić sobie na przypomnienie klasyka od Bernarda Herrmanna.

Najnowsze recenzje

Komentarze