Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Trevor Jones, Randy Edelman

Last of the Mohicans, the (Ostatni Mohikanin)

(1992)
5,0
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

W latach 90 XX wieku muzyka filmowa przeżywała istny rozkwit. Wiele osób zmęczonych umierającym rockiem, nie mogących pogodzić się z nudną papką serwowaną nam przez radio i telewizję, sięgnęło po raz pierwszy po płyty z napisem „original motion picture soundtrack”. Odnoszę wrażenie, iż było to spowodowane przede wszystkim pewnym nowym brzmieniem jakie właśnie w latach 90 na dobre zagościło w produkowanych filmach. Brzmieniem które łączyło słuchalność – często wynikłą z zachłyśnięcia się nowymi inspiracjami (muzyka celtycka, new age, word music) – z perfekcyjną ilustracją. Tytuły mówią tu same za siebie: Braveheart, Jurajski Park, Lista Schindlera, Karmazynowy Przypływ, 1492: Wyprawa do Raju, Ostatni Mohikanin. Bez wątpienia ta ostatnia ścieżka zajmuje tutaj specjalne miejsce. Nie ma chyba bowiem prawdziwego fana muzyki filmowej, który nie słyszał owego słynnego tematu, jednego z najlepiej rozpoznawalnego motywów w historii sztuki filmowej, nie tylko tej hollywoodzkiej.

No ale może po kolei. W roku 1992 reżyser Michael Mann postanowił nakręcić remake adaptacji powieści James Fenimore’a Coopera zatytułowanej „Ostatni Mohikanin”. Już pochodzący z roku 1936 film różnił się od literackiego pierwowzoru, jednak Mann postanowił pójść jeszcze dalej, bardzo mocno uwspółcześniając (przede wszystkim pod względem psychologicznym) nudną powieść Coopera. Film został przyjęty bardzo dobrze, a w wielu kręgach uważany jest dziś za dzieło kultowe (w czym wielka zasługa niesamowitego Daniela Day-Lewisa odtwarzającego rolę Hawkeye).

Ten ogromny sukces filmu, przyczynił się także do wielkiej popularności muzyki skomponowanej przez Trevora Jonesa i Randy Edelmana. Skąd wzięły się tu aż dwa nazwiska? Sprawa jest bardziej skomplikowana niż wydaje się to na pierwszy rzut oka, do dziś bowiem historia powstania partytury w wielu miejscach bazuje jedynie na domysłach. Wiemy na pewno, że początkowo za ilustracje miał odpowiadać jedynie Trevor Jones. Stworzył on większą cześć partytury, lecz wtedy w nie do końca jasnych okolicznościach pojawił się drugi kompozytor. Jedne źródła podają, iż spowodowane to było wcześniejszymi zobowiązaniami Jonesa, inne mówią o daleko idących zmianach montażowych, które stawiały twórcę w kłopotliwiej sytuacji (musiał przekomponować większość materiału), są wreszcie i takie mówiące po prostu o różnicach artystycznych reżysera i twórcy muzyki. Jaka jest prawda chyba nigdy się nie dowiemy (Trevor Jones, zapewne na polecenie wytwórni odmówił komentarzy w tej sprawie). Faktem jest, iż Jones nie ukończył powierzonej pracy, rezygnując z funkcji kompozytora. Na jego miejsce, w trybie ekspresowym zatrudniono Randy Edelmana, który „dokomponował” brakującą część muzyki, następnie nagrał i zmontował wszystko, upewniając się żeby całość wydana na albumie była wyraźnie od siebie oddzielona. Ta chęć separacji prac obu twórców widoczna jest nawet w napisach początkowych gdzie widnieje napis: music composed by Trevor Jones [spacja] Randy Edelman. Te wielkie tarcia bez wątpienia odbiły się na jakości muzyki (szczególnie tej stworzonej przez Edelmana), pomimo to i tak mamy do czynienia z płytą wyjątkową, dla wielu po prostu „kultową”

Gdy po raz pierwszy oglądamy film, jedną z pierwszych rzeczy na którą zwraca się uwagę jest oczywiście muzyka. Jest to zasługa właściwie tylko i wyłącznie Trevora Jonesa. To jego cześć przeciętny słuchacz zapamiętuje, to jego część z taką siłą ryje w naszej pamięci piętno, to on swoją kompozycją potrafi oddać to, o co chodziło Mannowi: zilustrować nieuchronnie górujący nad wszystkim los, owego Wielkiego Ducha obecnego w dostojnym pejzażu i w uciekającym jeleniu. Ta sztuka udaję mu się przede wszystkim dzięki genialnemu głównemu tematowi (Main Title) w którym tkwi niezwykła wręcz muzyczna plastyczność. Rzadko zdarza się napisać motyw tak nośny, że można go kształtować na różne sposoby, czyniąc zeń jednocześnie tło dla mgielnych pejzaży, patetycznych słów i bitewnych poczynań. Odnoszę wrażenie, że możliwości tego fragmentu są wręcz nieograniczone (wystarczy spojrzeć z jak ogromną harmonią kompozytor wplata go w zastany już motyw („The Gael”) szkockiego wykonawcy Dougie Macleana (słyszymy to na albumie w The Kiss i w Promentory). Szczególnie ten ostatni utwór (w filmie trwający nieprzerwanie ponad 8 minut- nie pada wtedy żadne słowo jest tylko obraz, muzyka i chęć zemsty) wbija się głęboko w pamięć i chyba nie ma widza, który nie czuje wtedy namacalnej obecności partytury. Czyż może być lepsza rekomendacja dla soundtracku? Oprócz aranżacji „maclenowskiego” temaciku (oryginalnie zawartego na płycie „Search” i brzmiącego niezwykle skromnie w porównaniu z rozbudowaną wersją Jonesa) partytura zawiera jeszcze dwa świetne tracki: są nimi zdominowane rewelacyjną symbiozą orkiestry z syntezatorami Elk Hunt, oraz odrealnione The Glade Part II (utwór także oparty o dokonanie innego kompozytora, w tym wypadku znanego ze współpracy z U2 – Daniela Lanoisa).

Po części skomponowanej przez Jonesa możemy posłuchać muzyki Edelmana. I tu spotyka nas duży zawód. Genialny materiał pochodzącego z Afryki Południowej kompozytora uzupełniony został w większości tandetnym underscorem (przebrnięcie przez River Walks and Discovery, Parlay czy Pieces of a Story graniczy z cudem). Nie jest to spowodowane jedynie jakością samej kompozycji, ale także tandetną instrumentacją, opartą o działające na nerwy buczenie syntezatorów. Wielu krytyków zwracało uwagę na to, iż fatalnym zabiegiem okazało się podzielenie płyty na dwie części. Moim zdaniem słuchalność kuleje nie przez złe ustawienie tracków, lecz przez obecność bublowatego, źle wykonanego underscoru Edelmana. I układ albumu nie ma tu nic do rzeczy. Ba, sądzę, że jest on w pewien sposób zbawienny dla soundtracku. Proszę zwrócić uwagę, że wszystkie najlepsze utwory (poza piosenką zespołu Clannad) znajdują się niejako ciurkiem (wszak swe dwa najlepsze tematy – gitarowy The Courier, oraz romantyczny Cora które Edelman umieścił zaraz po mistrzowskiej części Jonesa).

Analizując płytę z Ostatniego Mohikanina warto napisać jeszcze o pewnym aspekcie, a mianowicie o istnieniu kilku wersji ścieżki dźwiękowej. Za podstawę do moich analiz posłużył mi oryginalny soundtrack wydany przez wytwórnie Morgan Creek jako element promujący film. Zawiera on 16 utworów, łącznie ze świetną (choć różniącą się od filmowej, przede wszystkim długością) wersją piosenki zespołu Clannad. Soundtrack cieszył się taką popularnością, że nakład szybko został wyczerpany i w pewnym momencie zdobycie tej muzyki zaczęło graniczyć z cudem. Po długich podchodach, w 2000 podjęto więc decyzję o re-recordingu, którego dokonał Joel McNelly wraz z Royal Scottish National Orchestra, zaś za wydanie odpowiadało Varese Sarabande. W owym „ponownym nagraniu” wzięto pod uwagę wszystkie skargi jakie pod adresem albumu wysuwali krytycy i znacząco zmieniono dobór materiału. Przede wszystkim wycięto cały underscore Edelmana, dodatkowo inaczej montując całość, tak iż otrzymaliśmy zwięzły, chronologicznie ułożony albumik, o wspaniałej słuchalności. Wiele osób uważa, że re-recordnig McNellyego to prawdziwa perła. Moim zdaniem, bez wątpienia miażdży on oryginał pod względem doboru materiału, jednak w niektórych utworach McNelly’emu brak tej siły i emocjonalności jaką mogliśmy podziwiać na wydaniu z 1992 roku (najlepiej widać to na przykładzie Elk Hunt, który w wersji McNelly’ego nie posiada tak genialnej symbiozy elektroniki z orkiestrą i bliżej mu do „vangelisowskiego” pulsowania, niż do mrocznej harmonii Jonesa). Ogólnie jednak jest to świetna płyta, która z pewnością usatysfakcjonuje miłośników produkcji Manna.

Oprócz tych dwóch płyt istnieje jeszcze bootleg, będący ripem z płyty DVD. Jest to kompletny materiał (pozbawiony efektów dźwiękowych, bowiem Ostatni Mohikanin to jeden z nielicznych filmów, który na DVD posiada odseparowaną ścieżkę audio), dający wprawdzie możliwość zapoznania się z całością wykorzystanej w filmie muzyki, męczący jednak (podobnie jak OST) swym (w tym wypadku jeszcze bardziej rozbudowanym) underscorem Edelmana. Mimo to prawdziwy miłośnik filmu powinien się weń zaopatrzyć, przede wszystkim ze względu na pełną wersję tematu Promentory, który w swej 8 minutowej wersji istotnie jest w stanie wbić w ziemię.

Po tych analizach trzeba teraz wystawić jakąś sensowną ocenę. I tu zaczyna się prawdziwy problem. The Last of the Mohicans to muzyka genialnie brzmiąca w filmie (w zasadzie tylko dzięki cudownej muzyce Jonesa), niestety na albumie jej słuchalność zostaje zepsuta przez chałowaty underscore Edelmana. W dodatku patrząc krytycznie można się przyczepić do montażu niektórych utworów. Wspomniane Promentory występuje w okrojonej 6 minutowej wersji, zaś Main Theme w swej pełnej krasie pojawia się jedynie raz, co w świetle treści filmu wydaje się grzechem niewybaczalnym. Mimo tych oczywistych, obiektywnych wad postanowiłem przyznać tej płycie ocenę maksymalną. Kierowały mną jednak nie tylko subiektywne pobudki. Zdecydowałem spojrzeć na tę płytę nieco z góry, biorąc pod uwagę wszystkie trzy wydania. Choć bez wątpienia można w „Ostatnim Mohikaninie” odnaleźć wiele wad, to jednak siła tych kilkunastu genialnych motywów Jonesa jest tak wielka, iż przysłania całą tą buczącą elektronikę Edelmana. Wiem, że nie do końca jestem w stanie racjonalnie obronić swego werdyktu, niemniej jednak chyba czasem można porzucić „szkiełko i oko” i odwołać się do serca.


Najnowsze recenzje

Komentarze